Marek Markowski w piekle złamał pięć godzin
Triathlon zaczął uprawiać w 1995 roku. Wrócił po 10 letniej przerwie w 2012 roku i przeżył szok. Mistrz treningów za młodu, dobry zawodnik kiedy dojrzał. Marek Markowski zaczynał u obecnego trenera Agnieszki Jerzyk.
Czy sport towarzyszył Ci już od dziecka?
Tak, w dzieciństwie grałem w piłkę nożną. Próbowałem kopać piłkę w Zagłębiu Lubin. Dużo czasu spędzałem na dworze, ale nigdy nie uprawiałem sportu kwalifikowanego. W szkole średniej (trzecia klasa technikum) klasowy kolega, a obecnie przyjaciel Tomek Pomierny namówił mnie do zrobienia kursu na ratownika wodnego. Właśnie od tego kursu zaczęła się przygoda z pływaniem. Choć muszę przyznać, że ledwo załapałem się na tamten kurs.
Dlaczego?
Nie spełniłem limitu czasowego. Gdyby nie znajomość Tomka z instruktorem prowadzącym, to by mnie tam wcale nie było. Jednak z natury jestem upartą osobą. Więc wziąłem się mocno do roboty. Chodziłem codziennie na basen. Na początku kolega wprowadził mnie w podstawy pływania, a potem trafiłem do trenera Stanisława Malepszaka. On mnie uczył pływać od początku. W tamtym momencie Tomek był już zawodnikiem CSGT. Ja po rocznym intensywnym treningu pływackim zdecydowałem się na rozpoczęcie przygody z triathlonem.
W którym to było roku?
To był 1995 rok. Zadebiutowałem w Głogowie. Wówczas triathlon w Polsce dopiero zaczynał się rozwijać. Dołączyłem do klubu CSGT Głogów. Tam trenowałem zdalnie, co w tamtych czasach było rzadkością. Byłem sam, choć trenowałem z Tomkiem Pomiernym, który potem przeniósł się do szkoły w Głogowie. Trenował nas Paweł Barszowski, czyli obecny trener Agnieszki Jerzyk. Byliśmy chyba jednymi z jego pierwszych triathlonowych zawodników. Wspominam bardzo dobrze tamtą współpracę z Pawłem. Do dzisiaj stosuję niektóre jego treningi.
Zobacz też:
Ksiądz na Rowerze: Można żyć bez sportu, ale po co?
Gdybyś wówczas miał wiedzę, jaką masz obecnie, to zmieniłbyś w jakimś stopniu tamte treningi?
Trochę inaczej by to wyglądało. To nie chodzi nawet o zakres wykonywanych ćwiczeń, lecz o podejście do treningów. Moje podejście było takie, że trening trzeba zrobić za wszelką cenę, najlepiej mocniej, szybciej i więcej niż jest zadane. Jednak to potem odbijało się negatywnie na wynikach. Zazwyczaj startowałem rzadko (2-4 starty), bo najczęściej fundusze nie pozwalały na częstsze starty. W ogóle w Polsce w tamtych czasach to rocznie odbywało się 7-10 imprez. Obecnie tyle zawodów to mamy czasem w ciągu tygodnia. Po trzech latach treningu doszedłem do takiego poziomu, że zacząłem wychodzić w pierwszej grupie pływackiej. Zdarzało się wychodzić z wody w pierwsze grupie obok takich zawodników jak: Czarek Figurski, Bogumił Głuszkowski, Grzegorz Sądel. Rower zawsze był mocną stroną. Jednak nigdy nie wychodziło mi bieganie. Pamiętam życiówkę z zawodów w Lubaszu na dystansie olimpijskim. Wyniosła 2:06. Na tamte czasy była całkiem dobra. Bawiłem się w ten triathlon do końca szkoły średniej, aż do drugiego roku studiów. Jednak potem, kiedy doszła praca i studia, to było już trochę za dużo.
Musiałeś zrezygnować ze sportu?
Tak, wtedy zaliczyłem ostatni start w 2002 roku w Górznie. Potem miałem przerwę w triathlonowych startach. Trwała aż do 2012 roku. Po powrocie moja przygoda z tym sportem zaczęła się od nowa. Myślę, że początki tego nowego okresu były dużo bardziej „profesjonalne” niż te stare lata. Sam trening pod kątem podejścia różnił się od tego ze starszych czasów.
Wspominałeś, że rzadko startowałeś. Ile to było przeważnie startów w ciągu jednego sezonu?
Dawniej to ogólnie było w ciągu roku przeważnie 3-4 startów. Dokładnie nie pamiętam. Musiałbym dotrzeć do mojego dziennika treningowego. Bo w nim gromadziłem m.in.: wyniki z moich zawodów. Na pewno go mam i pewnie gdzieś leży, na dnie któreś szafy, kiedyś go chyba odkopię, choć w międzyczasie miałem trzy przeprowadzki. W pamięci na pewno zostały takie zawody jak w Suszu, Lubaszu, Żywcu, Chodzieży, czy duathlon w Głogowie. Imprezy były też w Sopocie oraz Poznaniu.
Choć najlepszy wynik zrobiłem w Lubaszu podczas MP lub Pucharu Polski. To było okolice 2:06. Miło wspominam też Susz, Górzno (żałuję, że już nie ma tych zawodów), Sława oraz Lubasz. Miałem wiele takich startów, że po bardzo aktywnej jeździe na rowerze, na bieganiu brakowało sił. Nigdy też nie byłem zawodnikiem, który jakieś znakomite predyspozycje do biegania. Jak to mówi Filip Szołowski – krzywe nogi.
Zajrzyj do:
Jak się żyje i trenuje w Arabii Saudyjskiej?
Czego Ci brakowało, żeby może osiągać jeszcze lepsze wyniki?
Na rowerze takiego sprytu oraz cwaniactwa. Na tamtym etapie wyścigu zawsze dawałem z siebie wszystko. Jednak ten sposób jazdy myślę, że procentuje teraz, bo mocna noga została.
Czy udawało się Tobie przekuć całą dyspozycję z treningów na zawody?
Trenowałem zawsze bardzo dużo. Jednak nie do końca to pokazywałem na zawodach. Tomek Pomierny, z którym trenowałem, mówił, że jestem mistrzem treningu. Często nie dawał rady płynąć mi w nogach lub dotrzymywać kroku na rowerze, biegaliśmy na treningach w miarę równo. Jednak na zawody w ogóle tego nie przenosiłem. To była fajna przygoda. Myślę, że z tego dużo wyciągnąłem do życia prywatnego oraz zawodowego np. umiejętność poukładania całego dnia, czy systematyczność pracy.
Zgadzałeś się z tą opinią, że jesteś mistrzem treningu?
Tak. Kiedyś te zawody bardzo mnie stresowały. Na kilka dni przed danym startem strasznie się denerwowałem, nie mogłem spać, miałem kłopoty z jedzeniem. Na zawodach nie potrafiłem się skupić i nie byłem wypoczęty.
Jak się zmieniały Twoje treningi z biegiem lat?
Tak z perspektywy czasu nie zmieniałbym wiele w treningu. Od momentu, kiedy trenował nas Paweł Barszowski, to mieliśmy długi okres przygotowania wytrzymałościowego. Robiliśmy pracę tlenową do marca. Potem mieliśmy bardzo mocne akcenty treningów interwałowych. Szczerze mówiąc, to czekało się na tę część przygotowań, ciąg pływacki lub długie wybieganie bywało już nudne, ale efekt był taki, że forma przychodziła w odpowiednim momencie. Jednak trudno tamten okres porównywać z obecnym, bo wróciłem do triathlonu już kilka lat starszy. Dzisiaj przykładam więcej uwagi do siłowych treningów. W moim wieku jest to bardziej wskazane, kiedy miałem 20-25 lat. Podstawową różnicą są sposoby monitorowania treningu. Wtedy nie było takich możliwości, jakie mamy obecnie.
Jak było z wymianą informacją nt. treningów?
Jeździliśmy do kolegi ojca do pracy, bo Paweł przesyłał nam treningi faksem. Prowadziliśmy dzienniczki treningowe, które były podzielone na siedem dni i każdy dzień miał trzy rubryki do każdej dyscypliny. Zgodnie z jego zadaniami treningowymi mieliśmy wpisywać m.in.: prędkości, interwały, tętna. Potem trener to wszystko analizował. Na podstawie wyciągniętych wniosków był w stanie dalej prowadzić nasz sportowy rozwój. W obecnych czasach to nie jest żaden problem. Mamy do dyspozycji Internet. On dał wiele możliwości, których kiedyś nie było.
Czytaj także:
Dawid Szot: Pogubiłem się, a triathlon wyprowadził mnie na prostą
Jak się zmieniały możliwości sprzętowe?
Tutaj nie ma co porównywać. Obecnie prawie każdy z nas ma np. trenażer. Kiedyś były tylko rolki albo prosty trenażer z oporem magnetycznym. To były zupełnie inne realia. Dzisiaj większość z nas ma możliwości, żeby mieć do dyspozycji sprzęt zbliżony do tego, na czym jeżdżą zawodowcy. Kiedyś byliśmy zdani tylko na to, co nam zaoferuje klub. Jeśli ktoś chciał lepszy sprzęt, to musiał go załatwiać we własnym zakresie. Do tego dochodziła wysoka cena oraz ograniczona dostępność do sprzętu.
Wróciłeś do triathlonu po dziesięciu latach w 2012 roku. Czy utrzymywałeś przez ten czas formę?
Nie robiłem absolutnie nic, pomijając okazyjną grę w piłkę, czy przejażdżki niedzielne rowerowe z kolegami. Obecny rok jest już siódmym po powrocie do triathlonu. Mam nadzieję, że w tym roku uda się gdzieś wystartować w sierpniu lub we wrześniu.
Dlaczego postanowiłeś wrócić do triathlonu?
Tomek Pomierny mnie do tego namówił. To jest zasłużona osoba w amatorskim triathlonie w Polsce. Myślę, że sporo osób mu wiele zawdzięcza. W 2011 roku Tomek wystartował w Suszu. Wówczas też byli pierwsi ambasadorowie: Bartłomiej Topa, Piotr Adamczyk, Tomasz Karolak, Łukasz Grass. Tomek na 1/2 IM zrobił wynik w granicach 5:01h. Po tych zawodach zapytał mnie, czy chcę z nim się przygotować do złamania granicy pięciu godzin. Zgodziłem się. W tym samym sezonie Tomek namówił mnie do przetarcia się w starcie sztafetowym w Sławie. Właściwie wystartowałem w tamtych zawodach bez przygotowania. Jedynie pojeździłem trochę na rowerze. Wówczas miałem jeszcze lekką nadwagę. Ledwo dobiegłem, ale świetnie się bawiłem. To mnie zmotywowało do przygotowania się do startu w Suszu. Jechałem tam z zamiarem pokonania pięciu godzin. Pamiętam, że w marcu odpadł Tomek z powodu problemów z kręgosłupem.
Wtedy też chciałeś zrezygnować z tego startu?
Postanowiłem to pociągnąć do końca. Te zawody okazały się trudne. Temperatura wynosiła 36 stopni. Do tego dochodziła wilgotność. Bardzo wiele osób nie ukończyło tamtego startu. Piotra Adamczyka chyba zabrała karetka, nie ukończył też Marcin Ławicki. Pamiętam, że po dobrym pływaniu i rowerze, myślałem, że złamanie pięciu godzin jest w zasięgu. Należało tylko na biegu utrzymać tempo w granicy pięciu minut na kilometr. Wtedy to było dla początkującego triathlonisty (z jakąś tam przeszłością) i w dodatku w takiej temperaturze duże wyzwanie. Pamiętam, że Łukasz Grass gonił mnie na rowerze, ale nie dogonił. Jednak na którymś kilometrze biegu doszedł do mnie i pyta się, ile biegniemy. Powiedziałem, że pięć minut na kilometr. Dla niego to było za wolno. Łukasz był zawsze ambitny. Natomiast po dwóch kilometrach znowu biegliśmy razem, przeklinając piekło upału. Na ostatnich 2 kilometrach miałem na tyle siły, żeby mocno przyśpieszyć i jeszcze uciekłem. To był naprawdę ciężki start, którego chyba nigdy nie zapomnę. Finalnie udało się zrobić 4:58h. Założenie było takie, że po tych zawodach miałem już nie startować, ale tak nie było.
Za sprawą Tomka?
Tak i wielu innych kolegów którzy mówili mi, że z taką formą nie mogę skończyć na jednych zawodach. Dlatego poszukałem jeszcze jakiegoś startu. Pamiętam, że w Borównie wystartowałem, zapisując się na ostatnią chwilę. Na 1/2IM udało się poprawić wynik z Susza o 10 minut. Tak wyglądał 2012 rok. W następnych latach systematycznie poprawiałem wyniki. Dalej startowałem mało. W jednym sezonie nigdy nie wystartowałem więcej niż siedem razy.
Przeczytaj też:
Filip Glapa: Triathlon był mi pisany
Powracając w 2012 roku do triathlonu, jakie widziałeś różnice, mając w pamięci wcześniejsze starty?
Zauważyłem, że starty zaczęły się bardziej komercjalizować. Było dużo więcej pieniędzy i ludzi na tych zawodach. Kiedyś zawody powyżej 100 osób były określane dużymi. Jednak na żadnych zawodach nie było powyżej 200 ludzi. Kiedy pojechałem wtedy na zawody do Susza, to byłem w szoku, chociaż „stare” zawody w Suszu były naprawdę jednymi z lepszych w tamtych czasach. To mnie zbudowało. Ta cała otoczka imprezy 2-3 dniowej miała europejski klimat. Cała oprawa zawodów, organizacja tras, wolontariusze, strefy żywieniowe zawodnika i przede wszystkim wielokrotnie większe zainteresowanie zawodników kibiców, mediów…
Zawodowo jesteś związany z triathlonem, czy działasz w innej branży?
Jestem inżynierem budowlanym. Pracuję w firmie, która produkuje prefabrykaty betonowe i żelbetowe.
Jak wyglądał dla Ciebie zeszły sezon?
Nie był zbyt dobry. Miałem poważną kontuzję w kwietniu. To jest dla mnie zawsze taki kluczowy okres, w którym trzeba robić konkretną robotę siłową pod cały sezon. Nie mogłem w ogóle przygotować się biegowo do sezonu. Jednak udało się poprawić o niecałą minutę życiówkę na połówce (4:19). Miałem dobry sezon pod względem pływackim i kolarskim, choć całościowo nie mogę być zadowolony. Start w Gdyni powinien być lepszy. Zawody na pełnym dystansie w Malborku też nie były udane. Chociaż po rowerze byłem w czołówce amatorów (8 łącznie z PRO) z realnymi szansami na wynik w granicach 9:15. Musiałem zejść z trasy, bo odnowiła się kontuzja nerwu kulszowego. W zasadzie w miarę dobrze ( chyba nawet lepiej niż się spodziewałem) wspominam zawody w Suszu. Tam jedynie nie do końca zagrał bieg, ale to było zaraz po kontuzji.
Odczuwasz skutki tamtej kontuzji?
W zasadzie nie, ale muszę uważać na regenerację po treningu. Myślę, że to było spowodowane ciężkim, siłowym treningiem na małej kadencji na rowerze. Obecnie mocno pracuję, żeby pilnować rozciągania i rolowania wszystkich mięśni w obrębie całej miednicy, bo z tej części bierze się dużo kontuzji, nazwijmy to kolarskich. Wydaje mi się, że powinno być dobrze. Mam nadzieję, że przygotowania do sezonu nie pójdą na marne.
Jak sobie radzisz w obecnej sytuacji?
Próbuję się dostosować. Obecnie częściej korzystam z trenażera. Treningi biegowe staram się jeszcze wykonywać na dworze. Choć bardzo je ograniczam. 90 procent treningów biegowych wykonuję w nocy lub wcześniej rano (4.30 -5.00). Wtedy ulice są puste. Natomiast forma pływacka od początku roku była dobra, lecz trzeba teraz przyhamować. Ćwiczę głównie na gumach, żeby ta dyspozycja nie uciekła. Wszyscy mamy podobnie, więc jakoś specjalnie się tym nie przejmuję. Mało jest osób, które mają możliwość trenowania w wodzie. Uważam, że w sierpniu jakieś zawody się odbędą. Wcześniej chyba nie ma na to szans.
Jak u Ciebie wygląda system planowania startów na dany sezon?
Startowałem zawsze mało, ale już w styczniu miałem ułożony cały kalendarz. W tym roku zupełnie się tym nie przejmowałem. Stwierdziłem, że zapiszę się na zawody w lutym lub marcu. Finalnie nigdzie się nie zapisałem. Czekam na rozwój sytuacji.
Rozmawiał: Przemysław Schenk
foto: materiały prywatne