Wiadomości

Zrobiłem to! I am an IRONMAN!

Problemy z kolanami, operacja kręgosłupa i przepukliny. Lekarze kazali mu zapomnieć o uprawianiu sportu, a on Tomasz Mamak ukończył Ironmana w Gdyni. Teraz dzieli się przemyśleniami.

Minął tydzień od mojego startu na pełnym dystansie Ironman. Kurz opadł i zdążyłem się już do wszystkiego zdystansować. Oznacza to, że teraz mogę napisać parę słów o wszystkim, co się wydarzyło w oderwaniu od emocji, jakie mi towarzyszyły.

Ogromne emocje

Emocji, których było niespodziewanie dużo i to zarówno takich związanych z samym udziałem w zawodach jak i tych, które były następstwem popełnionych przeze mnie karygodnych błędów w połączeniu ze splotem niesamowitych zbiegów okoliczności. Dla mnie najważniejsze jest to, że plan zrealizowałem w 100 procentach. Dotarłem na metę w założonym czasie, usłyszałem „Tomasz You are an IRONMAN”. Smaczku dodaje fakt, że to historyczne zawody. Po raz pierwszy w Polsce odbyła się impreza pod szyldem kultowego IRONMAN na pełnym dystansie.

Nie ma kontuzji

Co więcej w tydzień po zawodach mogę śmiało powiedzieć, że nie mam żadnej kontuzji i poza zostawionym w Gdyni paznokciem, żadnego uszczerbku na zdrowiu. Wspominam o tym, ponieważ poza wcześniejszymi głosami, jakie do mnie docierały typu „nie dasz rady”, „skompromitujesz się”, „po tak krótkim czasie przygotowań się nie da”. Były też nieco bardziej optymistyczne jak np. „może i dotrzesz do mety, ale będziesz nie przytomny i na pewno nabawisz się poważnych kontuzji…” Okazuje się, że w dziewięć miesięcy 45 letni facet taki jak ja, który jest weganinem, wbrew zaleceniom wielu lekarzy, bez trenera, lekcji pływania, dietetyka, bikefittingu, itp. jest w stanie przygotować się do długiego dystansu na tyle skutecznie, aby go ukończyć.

Można trenować samemu

Jestem daleki od twierdzenia, że to wszystko co powyżej wymieniłem, jest zbędne. Co więcej jestem pewien, że współpraca z mądrym trenerem i korzystanie z innych sprawdzonych i potwierdzonych form wsparcia może bardzo pomóc. Pozwoli przygotować się bezpieczniej i w dużo lepszym stopniu niż samodzielne przygotowanie. Z drugiej strony chcę pokazać tym wszystkim, od których słyszę, że też chcieli by uprawiać triathlon, ale nie stać ich na to, że ten sport wcale nie musi być drogi. Będąc amatorem, naprawdę bardzo wiele można zrobić samemu, a zwłaszcza w początkowym okresie, gdzie np. różne zaawansowane formy treningów nie rzadko przeznaczonych dla zawodowców, a zaadaptowanych przez niektórych trenerów na potrzeby osób początkujących, mogą wyrządzić znacznie więcej szkody niż pożytku.

Jest na rynku kilka wartościowych książek w oparciu, o które naprawdę można w początkowym (1,2 sezony, a może i więcej) okresie samodzielnie trenować. są też świetni trenerzy, ale uwaga, bo niestety znaczna część to ludzie, którzy nigdy nie powinni się tym zajmować. Podobnie sytuacja wygląda ze sprzętem i wszystkimi około triathlonowymi gadżetami i wynalazkami, które zwłaszcza my faceci tak bardzo kochamy. One są super, ale bardzo często wiarygodność i użyteczność informacji, jakie dzięki nimi pozyskujemy, jest po prostu znikoma, a płaci się za nie w tysiącach. Warto zrozumieć, że będąc amatorem, nie powinniśmy brać przykładu ze wszystkiego co robi i czego używa nasz TRI idol, który jest zawodowym sportowcem. Paradoksalnie to co  jemu pomaga, nam może zaszkodzić. Podobnie jak sam trening – jeżeli skopiujecie plan treningowy zawodnika PRO albo co gorsza traficie pod opiekę „trenera”, który będzie Wam dawał takie zadania treningowe, a Wy będziecie początkującymi, to nic dobrego z tego nie wyjdzie.

Na nowo wiara w ludzi

Wracając do mojego udziału w zawodach, zrealizowałem plan w 100 procentach. Przy tym nie mogę pominąć faktu, że poza tym otrzymałem jeszcze „gratis” w postaci tego, że na nowo uwierzyłem w ludzi! Atmosfera na zawodach, organizacja, wolontariusze, obsługa zawodów, inni zawodnicy i co najważniejsze kibice, zbudowali atmosferę, której nigdy nie zapomnę. Tyle życzliwości, uśmiechów, bezinteresownego wsparcia i troski jeszcze nigdy nie spotkałem. Bardzo dziękuję wszystkim, którzy dodawali mi sił i wspierali na trasie. Może nie zawsze było to widać, ale doskonale słyszałem, jak zwracacie się do mnie po imieniu. Każde „znam Cię z instagrama”,  „śledzę Cię od początku”, itp. było jak zastrzyk z dodatkowej energii. Pamiętam każdą przybitą „piątkę” i uścisk dłoni. Bardzo mi pomogliście – zarówno kibice jak i inni zawodnicy. Myślę, że taki klimat możliwy jest tylko w triathlonowym świecie, który przynajmniej obecnie nie został zepsuty przez ślepą komercję i ogromne pieniądze, jak często ma to miejsce w innych bardziej popularnych dyscyplinach. Enea IRONMAN Gdynia 2021 to była najlepsza impreza masowa na jakiej kiedykolwiek byłem.

Dużo błędów

Mój udział w tej imprezie, to w pewnej części także zbiór błędów, jakich należy się wystrzegać, ale i tego, że w każdej sytuacji można znaleźć rozwiązanie. Każdą nawet największą głupotę, jaką popełnimy, można „zneutralizować”.

Problemy z rowerem

Do Gdyni przyjechałem w czwartek wraz z żoną i dwójką dzieci, zapakowanym po brzegi autem. Samochód mam duży i wszystko wraz z rowerem zapakowałem do bagażnika, a rower ze zdemontowanymi kilkoma elementami znalazł się w najgłębszej jego części. Pierwszą noc spałem w innym miejscu niż pozostałe. Uznałem, że na razie nie będę składał roweru, bo nie ma takiej potrzeby. Do wyjazdu dobrze się przygotowałem i wiele dni przed nim zrobiłem sobie listę wszystkiego, co mam zabrać. Później tylko aktualizowałem, gdy sobie coś przypomniałem. Pakowałem się ze zrobioną check listą w dłoni. Ponadto zabrałem ze sobą sporo narzędzi tak, aby być gotowym na jakieś drobne naprawy i regulacje. Po upewnieniu się, że podczas podróży nie doszło do żadnych uszkodzeń, nie wracałem do tego tematu, a rower pięknie zapakowany jeździł z nami przez kolejne dni w bagażniku.

W sobotę do godziny 22.00 mieliśmy czas na wprowadzenie rowerów do strefy zmian, dlatego ok. 18.00 zabrałem się do złożenia roweru i ewentualnej regulacji. Tak naprawdę należało jedynie założyć koła, wyprostować kierownicę i w razie potrzeby wyregulować przerzutki oraz hamulce. Kierownicę ustawiłem, wkładam sztycę z zamontowanym siodłem. W tym momencie pierwszy ZONK – na jakiej wysokości miałem ustawioną sztycę? W jakichś tajemniczych okolicznościach fotka, którą wcześniej zrobiłem, a na której precyzyjnie było widać te ustawienia znikła z mojego telefonu. Szkoda, ale trudno. Dupa będzie bolała bardziej niż zakładałem, pewnie mięśnie przykręgosłupowe też się za to zemszczą na bieganiu.

Odwróciłem rower, założyłem przednie koło, założyłem tylne koło, biorę w dłoń łańcuch. Nie ma kasety, aż się zachwiałem na nogach. Napęd w moim rowerze był efektem kilkumiesięcznych eksperymentów. One pozwoliły mi dobrać przełożenia, a jednocześnie maksymalnie miękkie, tak, żeby moje nogi nie dostały za mocno na podjazdach, których na trasie było bardzo dużo. Podczas przygotowań do zawodów 90% moich jazd robiłem na trenażerze. Właśnie na nim została moja ukochana kaseta, do której przyzwyczaiłem nogi. Po chwili szoku włączył mi się tryb poszukiwania rozwiązania.

Muszę szybko znaleźć sklep i jechać dokupić taką kasetę – wiem, że jedna z sieciówek ma je w ofercie. Niestety, ale najbliższy sklep, który miał ją dostępną, oddalony był o ponad 150 km. Wtedy miałem jeszcze tylko około trzech godzin na wprowadzenie roweru. Plan „B” ; przecież Gdynia to duże miasto i jest sporo sklepów rowerowych, zaraz wyszukam coś w internecie – ZONK! Przecież jest sobota, po 19.00. Plan „C” ; podczas odprawy była mowa o serwisie Shimano, który miał być do dyspozycji na miejscu. Pobiegłem do ich namiotu serwisowego w nadziei, że kupię, pożyczę, czy cokolwiek innego, ale dostanę taką kasetę i znów ZONK.

Po pierwsze to serwis nie sklep i nie mogą mi nic sprzedać. Po drugie mają różne kasety, ale takiej akurat nie bo to jest 10 rzędowa, a takich „od jakiegoś czasu już się nie stosuje”. Nie wiem, jaką miałem wówczas minę i co było widać w moich oczach, ale mam wrażenie, że człowiek, z którym rozmawiałem w pewnym momencie, kiedy milcząc głęboko popatrzyłem mu w oczy zrozumiał, że obydwaj bardzo dużo ryzykujemy, jeżeli miałbym odejść bez kasety. Ok, mam kasetę co prawda nie tak miękka i będę miał duży problem na podjazdach, ale trudno teraz najważniejsze, aby zdążyć wprowadzić rower. Założyłem kasetę. Skróciłem łańcuch, co było konieczne po zdemontowaniu adaptera, jaki miałem założony do mojej kasety. Wszystko wyregulowałem, teraz jazda próbna, to już zupełnie inny rower.

Moje nogi zostaną zmasakrowane, a przecież po rowerze muszę jeszcze przebiegnąć 42 km. Trudno, będę człapał i płakał, przecież to IRONMAN. ZONK! Coś chrupnęło i prawa manetka odmówiła posłuszeństwa. Mam tylko 1h do wprowadzenia roweru. Tym razem nawet już nie zaglądałem do manetki. Zarzuciłem worki z rzeczami, jakie należało zostawić w strefach zmian i znów biegiem do serwisu Shimano. Tym razem, ani bazyliszkowe spojrzenie, ani oczy Garfielda nic nie dały. Panowie nie mają takiej manetki, a „naprawić się nie da”. Tłumaczę człowiekowi z łzami w oczach, żeby coś wymyślił. Przecież są serwisem, który ma też pomagać na trasie. Poza tym zarówno kaseta jak i manetka była z firmy, której oni są oficjalnym serwisem. Tłumaczyłem, że mogą mi nawet klamkomanetkę na lemondkę założyć, a ja jestem gotowy zmieniać biegi, nawet trzymając w zębach jakiś drewniany kołek z przymocowaną linką. Niestety dla nich sprawa jest bardzo prosta; zepsuła się manetka.

Więc trzeba założyć nową manetkę, a że jej „nie mamy to nie pomożemy”. Nawet nie bardzo mieli ochotę ją rozkręcić, żeby zobaczyć, co się stało. O 21.30 siedzę w milczeniu na ławce przed strefą zmian, obok żona i dzieciaki w takim samym szoku jak ja. Właściwie poza nami z zawodników chyba nikogo już nie ma. Jutro ekstremalnie ciężkie zawody, a wstać trzeba o 5.00, więc oczywiste co teraz robią. W pewnym momencie ktoś z wspomnianego wcześniej serwisu dał mi jeszcze numer telefonu do właściciela AIRBIKE, który ze swoimi serwisantami był na expo – „może oni mają taką manetkę”. No tak; po pierwsze expo było do 21.00, po drugie za 30 minut sędziowie zamykają strefę zmian. Mimo wszystko dzwonię.

Światełko w tunelu

Trafiłem na człowieka o diametralnie innym podejściu, niż wspomniany wcześniej serwis. Usłyszałem, żebym pobiegł do sędziego. Powiedział, co się stało i wybłagał pozwolenie na wprowadzenie roweru po czasie. Sędzia jak mnie zobaczył i posłuchał to właściwie nawet przez moment się nie zastanawiał. Wykazał zrozumienie, ale kolejny etap do przejścia w tej „grze” to szef ochrony z firmy, która obstawiała strefę z rowerami. Konieczna była jego zgoda. Po 22.00 przy rowerach jest tylko ochrona i musiałem uzyskać zgodę, żeby ochraniarze pozwolili mi wejść i w ich asyście wprowadzić rower. Kolejny problem rozwiązany. Teraz wszystko w rękach AIRBIKE. Nie usłyszałem ani razu, że nie da się, tylko dostałem informację, jakie są możliwości z tymi częściami, którymi dysponują na tu i teraz, szybka decyzja i działanie. To była niby tylko awaria manetki, ale jej wymiana z racji na ilość przełożeń wymusiła zmianę i modyfikację kasety, wymianę linek, przerzutki, łańcucha.

Kiedy Panowie doskoczyli do mojego roweru, to czułem się, jakbym był w boksie serwisowym formuły 1, gdzie każdy ma z góry przydzielone role i doskonale wie co robić. Wprowadziłem rower. Przychodzę do hotelu i już wiem, że nie będę spał dłużej niż cztery godziny. Trochę mało jak na noc przed Ironmanem, ale nie myślę o tym. Ostatnia rzecz to napełnienie bidonów, które przed startem umieszczę na rowerze. Nie mam wody mineralnej. Nie kupiłem, bo byłem zajęty innymi „atrakcjami”. Długo się nie zastanawiając, hotelowa kranówa wypełniła bidony, a ISO i węglowodany, które do nich wsypałem niemal zupełnie zneutralizowały smak kranówki. Przy okazji zorientowałem się, że do strefy zapakowałem niewłaściwe spodenki, ale to już w ogóle nie miało znaczenia. Mój tyłek i tak miał już z góry przechlapane.

Przebieg startu

Co było dalej? Było bardzo dobrze. Od momentu w którym założyłem piankę w mojej głowie był tylko czas teraźniejszy. Nie było wszystkiego co wczoraj, czyli obaw i myśli o zmęczeniu, czy bólu który nadejdzie. Absolutny spokój, koncentracja i pełna uważność na chwili obecnej. Przepłynąłem łapiąc w pewnym momencie taki flow, jakbym był delfinem. Poza tym, że dwa razy dostałem od kogoś piętą w głowę tak, że do okularów nalało mi się wody. Przez chwilę miałem wrażenie, że obok mnie płyną syreny. Przejechałem rowerem 90km, po czym powiedziałem sobie, „a teraz jeszcze jedna pętelka – zrobiłeś jedną więc sam widzisz, że masz to w zasięgu” No i przejechałem. Choć mam wrażenie, że ok 2h z tej jazdy, gdzieś mi umknęło i nie wszystko pamiętam. Na koniec rozpocząłem bieg, ale jako cel obrałem ukończenie jednej pętli wyznaczonej trasy, czyli około 10 km. Kiedy to zrobiłem, znów sobie powiedziałem „no to jeszcze jedna pętla”. Po tej drugiej byłem jeszcze bardziej optymistycznie nastawiony i właściwie już wiedziałem, że ukończę zawody. O dziwo miałem nawet zapas sił, a na ostatniej pętli usłyszałem, że chyba mam potencjał na więcej bo „wyglądam najlepiej z tych, którzy teraz biegną”.

Pewnie dlatego, że widząc ile zostało mi czasu, mogłem często pozwolić sobie na przechodzenie do leciutkiego truchtu. To w jakim stanie przybędę na metę, było dla mnie ważne z dwóch powodów. Po pierwsze chciałem uniknąć kontuzji (choć i tak startowałem z zapaleniem rozcięgna) i możliwie szybko się zregenerować, aby móc w tym roku ukończyć jeszcze inne zaplanowane wcześniej imprezy. Po drugie co było dla mnie najważniejsze, żeby moje dzieci, które były obecne na mecie, zobaczyły na mojej twarzy uśmiech i szczęście, a nie człowieka doprowadzonego do skraju fizycznego wyczerpania, bez kontaktu z rzeczywistością i z podłączoną kroplówką. Mój czas? Zgodnie z założeniem – poniżej 16 godzin.

Nie traciłem przytomności. Nie wymiotowałem. Nie płakałem i nie obiecywałem sobie, że już nigdy. Co więcej, ani przez sekundę nie rozważałem wycofania się z zawodów. Jestem pewien, że to zasługa mojego przygotowania mentalnego, na które od samego początku stawiałem i dzięki któremu pomimo wielu trudnych doświadczeń jak wyżej widzieliście, zrealizowałem cel.

Dalsze plany

Co teraz? Idąc za ciosem za 3 tygodnie, czyli 5 września startuję w Warszawie w Citi Handlowy IRONMAN 70.3. Po tej imprezie będę miał na koncie zaliczone wszystkie dystanse Ironman w ciągu jednego sezonu czyli 1/8, 1/4, połówka i pełny. W październiku biegnę maraton, a reszta to sprawa otwarta, bo mój apetyt rośnie i chcę wypełnić ten rok do granic.

Na sam koniec sprawa najważniejsza; nie byłoby żadnych zawodów, gdyby nie wsparcie mojej żony i dwójki najwspanialszych na świecie dzieciaków. Takie cele i ich realizacja w jakimś stopniu zawsze odbywają się kosztem najbliższych i ten medal to także medal dla nich. Ewelina, Ola i Filip – kocham Was i bardzo Wam dziękuję.

Tomasz Mamak

Pokaż więcej

Powiązane artykuły

11 komentarze

  1. “… nie płakałem, nie rzygałem, bez kroplówki. To zasługa mojego przygotwania mentalnego…”
    Taaa…
    A może to raczej zasługa tempa i 16h?

    1. Bez wątpienia w szybszym tempie byłby duży problem, dokładnie tak samo jak bez przygotowania mentalnego. Widzisz, może jeszcze o tym nie wiesz, ale w życiu jest tak, że każdy ma swój Everest, swoje dno, każdego boli inaczej i inaczej odczuwa zmęczenie, każdy ma w innym miejscu granice i to zarówno te fizycznych możliwości jak i przyzwoitości, itd…
      Mam dla Ciebie propozycję, a zarazem wyzwanie; ujawnij się, zapisz się razem ze mną na IM w 2022 i lecimy na najkrótszy czas, ale tak, żeby się nie porzygać, nie popłakać i nie mieć podłączonej kroplówki w ciągu 1h od ukończenia zawodów. Ten kto zwycięży zwraca koszty udziału w zawodach drugiemu – co Ty na to?

  2. Tomek, dobry, trafiony artykuł. to był także mój pierwszy pełny dystans i przybiegłem niewiele przed Tobą wiec wiem co to 16h wysiłku ( Ci najszybsi walczyli tylko 9h wiec tego nie znają 🙂 ). Dla mnie ta impreza też była najlepsza, głównie dzięki kibicom i woluntariuszom. Świetna atmosfera i mam podobne spostrzeżenia, że jeśli nie walczysz o najlepszy czas to można zrobić pełnego budżetowo, bez trenera, ale z z reżimem treningowym i mocną głową. Też przygotowałem , sprawdzałem wszystko kilka razy i udało mi się uniknąć takich akcji jak miałeś, ale dobrze to Ci będzie się wspominać a najważniejsze, że udało Ci się wystartować. btw szacun dla ekipy króla rowerów :). Gratulacje. oddałeś jak wygląda “pierwszy raz”. Ja bym dodał tylko ze długi dystans na końcu stawki to walka z głową bo większość końcówek – roweru i biegu robisz niemal sam wiec “spirit of triathlon idea”. tego na popularnych 1/4 nie ma

  3. Super artykuł – fajnie się czyta o takich perypetiach amatora, szczególnie z happy endem. Człowiek zawsze w tym znajduje cząstkę siebie. Choć brak kasety to niezły fakap :-)) Tego jeszcze nie słyszałem.

    Ja walczyłem z czasem wprowadzania rowerów do strefy ze względu na inne typowe problemy amatora – żona ma lekarza, dzieci bez opieki, auto tylko jedno, a do Gdyni kawałek.

    Przy okazji +100 pkt dla PR Airbike’a. Gratuluję ukończenia pełnego dystansu!

    1. Dzięki, a brak kasety chyba przejdzie do historii :)… chociaż kiedyś widziałem zdjęcie gościa, który wskoczył na rower zapominając zdjąć pianki z pływania …

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Back to top button
X