Mateusz Tylek startował ze złamaną stopą na Hawajach
Zaczął od kolarstwa, a skończył na MŚ Hawaje Xterra Maui 2016, gdzie wystartował z kontuzją. Od trzech lat Mateusz Tylek bardziej skupia się na rodzinie, ale buduje formę, żeby rozliczyć się z Hawajami za 2016 rok.
Od siódmego roku życia uprawiasz kolarstwo. Dlaczego akurat ten sport?
Mój tata od zawsze był miłośnikiem kolarstwa. Zgłosił się nawet jako młodzieniec do klubu Cracovia do sekcji kolarskiej. Jednak ostatecznie ze względów finansowych został piłkarzem, do wieku juniora. Tata przelał miłość do kolarstwa na nas. Mam starszą o rok siostrę i starszego o dwa lata brata, którzy także bardzo długo uprawiali kolarstwo.
Jak rozwijała się przygoda z rowerem?
Naturalnie zaczęliśmy wraz z rodzeństwem od kolarstwa szosowego (nie istniało w Polsce jeszcze wtedy MTB) w bardzo znanym obecnie klubie WLKS Krakus. Tam wychowali Katarzynę Niewiadomą, Rafała Majkę, czy Tomka Marczyńskiego. Jak tylko kolarstwo górskie pojawiło się w Polsce, to zaczęliśmy rodzinnie je uprawiać. Dosłownie od pierwszych imprez, jakie odbywały się na terenie naszego kraju. Mój tata wraz z moją mamą wskrzesili LZS Iskra Głogoczów w 1992 roku, który istniał w dawnych czasach wyłącznie jako sekcja piłki nożnej. Rozbudowali go o sekcję kolarską, głównie MTB. Od 1992 roku przez ponad 20 lat regularnie trenowałem i brałem udział w wyścigach MTB (głównie XC Cross Country), sporadycznie w szosowych. Zimą natomiast uprawiałem CX, czyli Cyclocross. W momencie, kiedy pojawiły się maratony MTB, zacząłem w nich regularnie brać udział.
Co należy do Twoich największych sukcesów w tym sporcie?
Sporo wydarzyło się w mojej ponad 20-leteniej karierze kolarskiej, długo by opowiadać. Jednak bardzo cenię sobie piąte miejsce na MP CX Elite, gdzie na czwartym miejscu uplasował się najsłynniejszy Polski kolarz MTB Marek Galiński, niestety już nieżyjący. Bardzo cenię sobie, także brązowy medal MP LZS. Pierwsza piątka Pucharu Polski w różnych kategoriach zarówno XC Cross Country, jak i maratonów MTB.
Zobacz też:
Agnieszka Fijołek-Warszewska w debiucie Ironmana zajęła drugie miejsce
Potem pojawiło się bieganie. Jakie wyniki osiągałeś w imprezach biegowych?
Bieganie pojawiło się dość późno, bo w 2013 roku. Dzięki bardzo długiej przygodzie z rowerem, zacząłem bardzo szybko osiągać dobre rezultaty w biegach. Po pół roku biegałem już około 17:30 na pięć kilometrów, natomiast 10 km- 38 minut. Mój ulubiony dystans, półmaraton w debiucie po czterech miesiącach treningu biegowego pokonałem w 1:22. Po pół roku biegania porwałem się nawet na maraton. Byłem kompletnie nie przygotowany z założeniem poniżej trzech godzin. Szło dobrze do półmaratonu 1:29. Później zaczęły się schody i ostatecznie 3:22. Obecnie moje życiówki to 5km- 16:45, 10km- 34:45, półmaraton- 1:16:15. Maratonu dotychczas nie powtórzyłem.
Dlaczego przeszedłeś do triathlonu?
Po ponad 20 latach na rowerze szukałem nowych wyzwań. Akurat był to okres, w którym triathlon bardzo szybko zyskiwał na popularności. Bardzo mi się spodobało, że jest mega zróżnicowany i ciekawy oraz bardzo ciężki. Na tamten moment wiedziałem, że brakuje mi tylko szybkiego pływania. Zdawałem sobie także sprawę z tego, że mój wiek i długie doświadczenie kolarskie bardzo przydadzą się zwłaszcza na długich dystansach.
Kiedy zadebiutowałeś?
To był 2013 rok i Mistrzostwa Polski Cross Triathlon Tyniec Kraków. W tym miejscu podziękowania dla Wojtka Mazurkiewicza, który od razu zauważył we mnie potencjał, sporo mi pomógł i robi to do dzisiaj.
Zadebiutowałeś w triathlonie dzień po wygranej w innych zawodach. Nie chciałeś odłożyć tego debiutu?
Dzień wcześniej w ramach tej samej weekendowej imprezy wygrałem cross duathlon. Pamiętam, że odbywał się on dość późno. Zdążyłem jeszcze przed startem wykosić spory trawnik przy moim domu. Dosłownie wszyscy odradzali mi niedzielny start, czyli na drugi dzień w triathlonie. W sumie rozsądnie mi radzili, bo moje przygotowanie pływackie w tamtym okresie, to było zero treningów.
Zajrzyj do:
Łukasz Remisiewicz: Kwarantanna nie jest taka straszna
Jak przebiegała sama rywalizacja?
Przed startem i w trakcie rywalizacji mocno padał deszcze. Doskonale zdawałem sobie sprawę, że da mi to mega przewagę na rowerze. Zwłaszcza że trasa rowerowa była trudna. Przed startem wypożyczyłem piankę, którą założyłem zamkiem do przodu. Na szczęście ktoś w drodze na start zwrócił mi na to uwagę i zdążyłem skorygować. Na moje szczęście realnie dystans pływacki był znacznie krótszy. Myślę, że o około jednego kilometra, z czego z 800 metrów z mocnym prądem. Na 150 zawodników z wody zameldowałem się w okolicach 70 miejsca ze stratą ośmiu minut do lidera. Pamiętam, że jak brat z tatą podali mi tę stratę, to już czułem, że jestem w stanie na błotnistej trasie MTB odrobić ten czas. W strefie zmian zero doświadczenia i przygotowania merytorycznego (mój błąd). Dlatego straciłem dodatkowe 2-3 minuty na zakładanie koszulki kolarskiej, rękawiczek, okularów itp. Potem ogień na rowerze, czułem się, jakbym fruwał pomiędzy innymi zawodnikami. Nie znałem wtedy kompletnie nikogo z triathlonu. Pod koniec części kolarskiej udało się wyprzedzić pierwszą trójkę – Szymanowski, Rak, Hydzik. Pamiętam, że podczas wyprzedzania upewniałem się u Przemka Szymanowskiejgo, czy jest pierwszy (śmiech). Wówczas czułem się mega mocny na rowerze, na dodatek w tych trudnych warunkach. Podziękowania dla brata Piotrka, który wtedy pożyczył mi ultra lekki rower. Był sporo za mały, ale dawał radę. W strefie zmian pojawiłem się jako pierwszy. To było totalne zaskoczenie dla mnie, ale też dla Jerzego Górskiego, którego w tamtym momencie też nie znałem, a komentował na żywo zawody. Byłem zaskoczony, bo totalnie pusta strefa zmian wyglądała zdecydowanie inaczej, niż w momencie wprowadzania tam roweru. Nerwowe i dość długie poszukiwanie mojego miejsca w strefie zmian zaowocowało tym, że straciłem dwie pozycje.
Czy wtedy byłeś bliski poddania się?
Tak, ale jakoś udało mnie się odnaleźć moje rzeczy w strefie i ruszyłem na bieg na trzeciej pozycji. Pamiętam, że trasa biegowa była mega ciężka i śliska. Zaliczyłem jeden upadek. Wówczas miałem tylko jedne i to asfaltowe buty biegowe. Zaliczyłem gratis jedno ugryzienie psa w łydkę. Szybko już biegałem w tamtym okresie, ale sporo dałem z siebie na rowerze i bardzo dobrze wtedy predysponowany Piotrek Hydzik wyprzedził mnie pod koniec biegu. Finalnie brąz MP Cross Triathlon w 2014 roku przegrałem, zdaje się o 15 sekund, a w strefach zmian straciłem z 5 minut. Po odliczeniu tego czasu z rezerwą czasową dałoby mi złoty medal MP w debiucie (śmiech).
Jak na Ciebie wpłynął udany debiut?
Mega mnie zmotywował, ale od początku zauważyłem, że cross triathlon jest dość niszowy. Dlatego trenowałem także pod klasyczny triathlon. Kolejne lata, to tak samo ocieranie się o medale MP Cross Triathlon 4-5 miejsce (części rowerowe nie były już tak trudne, a warunki atmosferyczne mi już tak nie sprzyjały, na dodatek konkurencja też mocno rozwijała się w tej odmianie triathlonu). W klasycznym triathlonie w 2016 roku uzyskałem na 1/4IM w Radłowie czas 2:01, gdzie bieg był bardzo solidny, bo ostatnią część przebiegłem w 38 minut. W tym samym roku wygrałem kategorię wiekową na Xterra Poland i uzyskałem slota na MŚ Xterra Cross Triathlon Hawaje wyspa Maui. Udało się w bardzo krótkim czasie zorganizować udaną kampanię crowdfunding i samotnie wybrałem się na Hawaje.
No właśnie, MŚ Hawaje Xterra Maui 2016. Jak wspominasz tamten start?
To zdecydowanie temat na osobną historię (śmiech). W skrócie to była mega przygoda, start z kontuzją i super wynik. Warunki były zbliżone do tych z mojego bardzo szczęśliwego debiutu w tri w 2014 roku. Więc musiało być dobrze.
Przeczytaj też:
Mai Wąsik droga od skoków narciarskich do triathlonu
Na jednym z treningów przed tymi zawodami doznałeś kontuzji. Jakiej?
Pęknięcie guzowatości piątek kości śródstopia. Jak to określili siedem dni przed startem w szpitalu na Hawajach “broken no competition”, ale już wtedy wiedziałem, że i tak wystartuję. To był bardzo ciężki moment dla mnie. Kontuzją “pochwaliłem” się tylko mojej żonie, która w momencie mojego wylotu na Hawaje, została z 10-dniowym dzieckiem oraz mojemu trenerowi Jakubowi Czaji. To był pierwszy trening na miejscu na Hawajach. Przed wylotem trochę się pochorowałem, a w trakcie długiej podróży powoli dochodziłem do siebie. To był bieg terenowy w pagórkowatym terenie, który miał zakończyć się 10×100 na płaskim. Niestety zbiegając w dół, już na chodniku zahaczyłem stopą o wystająca płytę chodnikową. Zapewne to było efektem braku pełnej sprawności po chorobie. Pamiętam, że podniosłem się i pierwszą moją myślą było dokończenie treningi. Jednak kilka kroków szybko zweryfikowało moje plany. Zostałem zmuszony do zatrzymania przypadkowego samochodu z prośbą o pomoc i podwiezienie mnie do hostelu, w którym mieszkałem.
Czy start był zagrożony?
Tak zdecydowanie, ale od początku wiedziałem, że jakoś muszę wystartować. Wielu ludzi wspomogło mnie poprzez crowdfunding. Czułem, że jestem im to winien. Dodatkowo też mam taki charakter, że raczej nie odpuszczam nawet, jak wszystko się wali. Chcę zawsze zrealizować zadanie, które mam zaplanowane. Ta cecha zdecydowanie pomaga mi w realizowaniu planów treningowych. Do tego to była moja życiowa szansa. To był pech, bo przez tyle lat w sporcie nigdy nie uległem poważniejszej kontuzji, a będąc tak bardzo daleko, przytrafia się taka rzecz.
Jak ta kontuzja wpłynęła na start?
Bardzo mocno! Raczej wychowałem się w sporcie jako zawodnik, który zawsze stara się walczyć o najwyższe cele. Na Hawaje leciałem też z ambitnymi planami na minimum pierwszą dziesiątkę w kategorii. Byłem w bardzo dobrej formie. Niestety, kontuzja zmusiła mnie do myślenia o wystartowaniu i ukończeniu, a nie o walce o najwyższe cele.
Czy był moment, w którym z powodu tego urazu, chciałeś zejść z trasy?
Szczerze to zupełnie nie. Kontuzja doskwierała bardzo mocno, ale u mnie to działa tak, że w trakcie rywalizacji bardzo mocno przesuwają się wszelkie moje granice. Istnieją tzw. mistrzowie treningów. Ja chyba jestem mistrzem zawodów (śmiech). Czasami zastanawiam się, jak osiągam tak dobre rezultaty, gdzie z danych treningowych to nie wynika. W tym momencie przypominam sobie mój życiowy półmaraton 1:16, gdzie pierwszy kilometr zrobiłem 3:14, a drugi 3:18. Pomimo takiego zakwaszenia byłem w stanie nieco zwolnić i później wrócić do tempa około 3:38. Podczas rywalizacji na Hawajach dodatkowo doskwierał mi totalny brak treningu przez całe siedem dni przed startem. Dwa dni przed startem i w czasie rywalizacji cały czas padał deszcz. To bardzo sprzyjało mi na rowerze, ale w wodzie była kumulacja olbrzymich fal do dwóch metrów, pływanie bez pianek oraz złamana stopa. To była walka o życie. Nie pamiętam, kiedy się tak bałem. Na rozgrzewce fala zerwała i porwała mi okularki. 15 minut przed startem udało się jednak pożyczyć okularki od jednego z kibiców. Bardzo obawiałem się biegania, po rowerze, który był bardzo ciężki. Nikt już bardzo szybko nie biegł. Błoto było takie, że zapychało rowery i często blokowały się koła. Więc biegnąc, obciążając jedną nogę, nawet nie straciłem zbyt wiele, bo dosłownie kilka pozycji. Po wodzie uplasowałem się w okolicach 400 miejsca na 700 zawodników. Po rowerze byłem 90, a na mecie 99 open AG i 24 w kategorii wiekowej 30-34. To bardzo mocna kategoria wiekowa, która startowała bezpośrednio po PRO.
Czy osiągnięty wynik był dla Ciebie satysfakcjonujący?
Jeśli startowałbym bez kontuzji to nie, ale ze złamaną stopą tak, zdecydowanie wynik mnie satysfakcjonował.
Od 2017 roku jesteś w treningu i jedynie startujesz w mniejszych zawodach. Na kiedy budujesz formę?
Trenuję nieco mniej i startuję zdecydowanie rzadziej. W Xterra Poland w 2017 roku wystartowałem nawet w kategorii PRO. Mój syn urodził się kilka dni przed moim wylotem na Hawaje. Po powrocie z MŚ naturalnie zmieniły się moje priorytety. Życie bardziej dostosowałem do rodziny i spraw zawodowych. Jednak cały czas jestem w treningu i szukam równowagi pomiędzy sportem, rodziną i życiem zawodowym. Ostatnie lata sporo mnie nauczyły. Chęć rywalizacji, która głównie mnie napędza, zdecydowanie nie pozwoli mi zakończyć jeszcze kariery.
Jakie masz cele na powrót do pełnej rywalizacji?
Jako, że cross triathlon w Polsce praktycznie umarł, to bardziej dostosowuję trening oraz sprzęt pod klasyczny triathlon. Na ukończeniu jest mój nowy rower czasowy, który pomaga mi zbudować Sikorski Cycles. Będzie to bardzo ciekawy, wyjątkowy prototypowy egzemplarz. Dlatego w najbliższym sezonie głównie będę startował na dystansach do 1/4 w klasycznym triathlonie zarówno na rowerach szosowych oraz czasowych.
Od samego początku współpracujesz z Jakubem Czają. Jak zaczęła się ta współpraca?
W momencie, kiedy ja trafiłem do triathlonu, debiutował także Daniel Formela. To był imponujący debiut, oficjalnie uznany za debiut roku. Wczytałem się w artykuł, z którego dowiedziałem się o jego współpracy trenerskiej z Jakubem Czają. Pomyślałem, że to jest trener, który świetnie potrafi przygotować zawodnika MTB do startu także na długich dystansach w triathlonie.
Jak oceniasz wspólną pracę?
Bardzo dobrze! Kuba jest świetnym człowiekiem, powiedziałbym wręcz przyjacielem. Znakomity fachowiec, niesamowicie sprawny intelektualnie, pomocny i poukładany trener.
Na co zwraca szczególną uwagę w pracy z Tobą?
Na dostosowaniu planu treningowego pod inne często ważniejsze rzeczy jak rodzina i sprawy zawodowe.
Czytaj także:
Jakub Kimmer: Forma nie zając, życiówki poczekają
Prowadzisz własną działalność biznesową. Jak ją łączysz z triathlonem?
To bardzo trudne i chyba uczyć się trzeba tego cały czas. Uważam, że zawsze jest coś kosztem czegoś. Nie zgadzam się z często wygłaszanymi teoriami, że wszystko da się połączyć i jest to tylko kwestia dobrej organizacji. Owszem da się, pytanie tylko co i na ile ucierpi.
Jak rodzina reaguje na Twoją triathlonową pasję?
Myślę, że to także jest bardzo trudne. Sport był praktycznie od zawsze w moim życiu. Moja najbliższa rodzina innego mnie nie znała. Więc jest mi chyba o tyle łatwiej. Fakt jest taki, że ja bez sportu nie funkcjonuję albo nie istnieje w takim stanie, który nadawałby się do wspólnego życia ze mną. To chyba trochę kwestia mniejszego zła.
Czy chciałbyś, żeby Twoje dzieci w przyszłości poszły w Twoje ślady?
Szczerze, to chyba nie, albo nie na tak wysokim poziomie. Bo wiem, jak wiele wymaga to wyrzeczeń. Często zastanawiam się, czy jest sens poniekąd się tak “ograniczać”, robiąc jedną rzecz, bo nie ma innej drogi, żeby robić to, na tak wysokim poziomie. Mam często wrażenie, że uprawianie kolarstwa tak długo na dość wysokim poziomie, pozbawiło mnie możliwości spróbowaniu wielu innych także atrakcyjnych zajęć, czy to sportowych lub z innych dziedzin życia. Mam różne przemyślenia w tych kwestiach. To chyba zależy od tego, w jakim cyklu treningowym się znajduję.
Jak radzisz sobie w obecnej sytuacji?
Mam to szczęście, że moje działalności zawodowe w sporej części opiera się na pracy zdalnej i związane są z Polską i Austrią. Trochę przypadkiem złożyło się tak, że w momencie wybuchu pandemii znajdowałem się w Austrii. Już od miesiąca znajduje się w tym kraju wraz z rodziną. Mogę wykonywać sporo moich obowiązków zawodowych zdalnie i bez przeszkód trenować rower oraz bieg. Bo obecnie w Austrii jest z tym zdecydowanie mniejszy problem niż w Polsce.
Czy treningowo ucierpiało na razie jedynie pływanie?
Tak, ale wkrótce ruszy sezon open water i nie będzie problemu. Zostaje więcej czasu na sprawność ogólną. Więc są też plusy. Sytuacja jest jednak bardzo nerwowa i niepewna. Dodatkowo z moich osobistych doświadczeń jednoznacznie wynika, że taka ilość wyrzeczeń i ciężkich treningów jest możliwa do utrzymania w dłuższej perspektywie czasowej, tylko jeśli mamy jasno określone cele, terminy oraz możliwość startowania. Dlatego ja, pewnie, jak wielu innych zawodników długo tak nie pociągnie bez prawdziwego ścigania (śmiech).
Jakie są Twoje marzenia oraz długoterminowe cele związane z triathlonem?
W perspektywie najbliższych paru lat chciałbym wrócić na Hawaje, aby rozliczyć się z MŚ Cross Triathlon Xterra, a najlepiej połączyć to ze startem na Kona. Jest taka oficjalna, wspólna klasyfikacja. Czuję się zdecydowanie predysponowany do długiego dystansu. Kwestia czasu.
Rozmawiał: Przemysław Schenk
rozmowa przeprowadzona 14.04.2020
foto: materiały prywatne