Rozmowa

Monika Polkowska: Triathlon to pomysł męża

Trafiła do triathlonu dzięki mężowi. Najcięższy okres pandemiczny w zeszłym roku był dla Moniki i Marcina Polkowskich zaskakująco pozytywny.

Jaki był dla Was 2020 rok pod względem sportowym oraz prywatnym?
Zaskakująco pozytywny. Nie liczyliśmy na to, że jakiekolwiek zawody się odbędą, a udało nam się wystartować: ja siedem razy, a Marcin osiem. Nawet ustanowiliśmy nowe rekordy życiowe. Do tego na mojej półce z pucharami pojawiło się kilka nowych zdobyczy. Prywatnie to był bardzo pracowity okres dla nas. Prowadzimy własną firmę. Działamy w branży informatycznej. W związku z tym, że mnóstwo zakładów pracy przymusowo przeszło na pracę zdalną, wyraźnie wzrosło zainteresowanie klientów naszym oprogramowaniem. Prace wdrożeniowe, pomimo znacznego zredukowania ilości wyjazdów do klienta przebiegały dużo bardziej intensywnie niż przed pandemią.

W jaki sposób odnaleźliście się w najcięższym okresie pandemii?
Nie straciliśmy motywacji do treningów, jak wielu naszych znajomych.  Potraktowaliśmy tę sytuację, jako kolejne wyzwanie. Po prostu robiliśmy dalej swoje, próbując zaadaptować się do nowej rzeczywistości i zmieniających się jak w kalejdoskopie obostrzeń.

Czego dotychczas nauczył Was ten okres pandemii?
Ten okres uzmysłowił nam szczególnie mocno, jak ważna jest dla nas rodzina i przyjaciele.  Nauczył nie odkładać realizacji marzeń na nieokreślone „później”. Ostatni rok pokazał nam w dość bolesny sposób, że nic nie jest nam dane na zawsze. Nawet to, co do tej pory uznawaliśmy za oczywiste i zwyczajne.

Zobacz też:

Katarzyna Gniot: Organizatorka zawodów, matka, księgowa i… triathlonistka

 

Jak na Was wpływała ta niepewność z organizacją zawodów w zeszłym roku?
Nasz sezon zapowiadał się interesująco. Byliśmy zapisani na wiele zagranicznych zawodów pod szyldem IM, w tym na dwa starty w USA. Obserwując rozwój sytuacji na świecie, nie łudziliśmy się, że uda nam się je zrealizować. Musieliśmy pogodzić się z faktem, że trzeba będzie wszystko przeorganizować i cierpliwie czekać na rozwój wydarzeń. Spotkało nas też kilka niemiłych przygód.

Jakich?
Pod koniec lutego polecieliśmy na półmaraton do Paryża, który miał odbyć się w niedzielę 1 marca. W sobotę przed południem odebraliśmy bez przeszkód pakiety startowe, a zawody zostały odwołane późnym wieczorem, niecałe 12 godzin przed startem. Z kolei w połowie marca byliśmy spakowani i gotowi do wyjazdu na obóz triathlonowy. Myślę, że wtedy nie spodziewał się tego, co zaraz nastąpi. Dzień przed naszym wylotem na Majorkę ogłoszono pandemię i kraje zaczęły zamykać granice. Co prawda trwało to wiele miesięcy, ale na szczęście udało nam się odzyskać większość środków przeznaczonych na bilety lotnicze, a rezerwacje w hotelach odwołać bez ponoszenia kosztów.

Co Was skłoniło do zajęcia się triathlonem?
To długa historia, zwłaszcza jeśli chodzi o mnie. Triathlon wymyślił mój mąż i w sumie nie wiem, skąd wziął się u niego ten pomysł. Wtedy to nie był tak popularny sport jak teraz. Początek był klasyczny, jak u wielu biegaczy, czy triathlonistów amatorów. Marcin postanowił zadbać o własne zdrowie. Pod okiem dietetyka zrzucił 25 kilogramów i zaczął szukać dla siebie interesującej aktywności. Zafascynował go triathlon. Wspierałam go w tej pasji, ale wiedziałam, że ta dyscyplina nie jest dla mnie. Choćby dlatego, że panicznie bałam się pływania w wodach otwartych. Moją ulubioną aktywnością sportową było bieganie. Podczas przygotowań do maratonu w Berlinie coś, co wydawało się niewinną kontuzją, po specjalistycznych badaniach okazało się dla mnie  moim prywatnym końcem świata. Musiałam przejść operację biodra. Po niej wróciłam do domu na wózku inwalidzkim i nie byłam w stanie podnieść lewej nogi na stopień schodów. Żeby wrócić do sprawności, czekała mnie bardzo długa i żmudna rehabilitacja. Mój fizjoterapeuta oprócz specjalistycznych ćwiczeń, zalecił mi pływanie kraulem i kręcenie na rowerku stacjonarnym. Wtedy Marcin był już członkiem grupy triathlonowej. Dwa razy w tygodniu chodził na treningi pływackie i zajęcia spinningowe. W związku z tym, żeby jakoś nasze życie dobrze zorganizować logistycznie, też zapisałam się do triathlonowej, początkującej grupy pływackiej i na spinning. Poznałam wspaniałych ludzi, pełnych niepojętej dla mnie wówczas pasji. Choć wszyscy miesiącami gorliwie namawiali mnie na debiut w zawodach tri, powtarzałam uparcie, że nigdy w życiu nie będę brać w czymś takim udziału, a na zajęcia przychodzę tylko w celach rehabilitacyjnych. Wiadomo, jak to się skończyło (śmiech).

Jak wspominacie debiuty w tri?
Marcin zadebiutował w 2013 roku w Sierakowie na dystansie 1/4. Szczerze mówiąc, nie był specjalnie przygotowany na te zawody. Potrafił pływać tylko żabką. Do tego wystartował na rowerze MTB, w którym zamontował najcieńsze opony, jakie były możliwe. Za każdym razem wybuchamy śmiechem na wspomnienie sytuacji, kiedy zestresowana stoję z kartką- ściągą z wypisaną listą czynności, które mąż musi wykonać w strefie zmian i sprawdzam, czy o niczym nie zapomniał. Mamy ją zachowaną w naszym domowym archiwum do dziś. Z kolei moje pierwsze zawody to sprint Charzykowy. Tak się akurat złożyło, że na kilka dni przed zawodami wyjechaliśmy służbowo do Edynburga i mieliśmy wrócić do Polski rano, w przeddzień zawodów. Nieoczekiwanie nasz lot się opóźnił i nie zdążyliśmy przesiąść się na kolejny samolot. Kiedy udało nam się dolecieć do Polski okazało się, że moja walizka, w której miałam buty biegowe, okularki pływackie i pozostały sprzęt, została zgubiona. Dodam tylko, że to nie były czasy, w których miało się duże ilości sprzętu. Do domu dotarliśmy w piątek około godziny 20.00, a zawody miały odbyć się o ósmej rano w sobotę. Przez moment się poddałam, twierdząc, że jestem zbyt zmęczona, zestresowana i to wszystko jest bez sensu, ale szybko się pozbierałam. Znalazłam przedpotopowe okularki pływackie pamiętające jeszcze chyba czasy studiów. Wrzuciłam do torby stare, wysłużone buty biegowe i około północy dotarliśmy na miejsce. Jak to było do przewidzenia, spanikowałam w wodzie. Wtedy strasznie się bałam pływania w otwartych akwenach, ale jakimś cudem udało mi się ukończyć etap pływacki. Później było prawie z górki. Po wszystkim okazało się, że zajęłam trzecie miejsce w kategorii wiekowej, ale nawet nie byłam na dekoracji, bo się tego zupełnie nie spodziewałam (śmiech).  Pod wieloma względami to był niezapomniany debiut.

Co sprawiało największe problemy w początkowej fazie kariery?
U Marcina wszystko szło raczej własnym rytmem i bez kłopotów. Dla mnie największym wyzwaniem było open water. Myślę, że jakieś trzy sezony zajęło mi pokonanie strachu przed pływaniem w wodach otwartych. W początkowej fazie treningów, zanim odważyłam się zanurzyć głowę w ciemnych wodach jeziora, stałam na brzegu czasem nawet i 15 minut, próbując się przełamać. Przed etapem pływackim na każdych zawodach odczuwałam niewyobrażalny stres. Na szczęście jestem uparta i bardzo zdeterminowana do pokonywania własnych słabości. Teraz wchodzę do wody na pełnym luzie. Świetnie radzę sobie w tzw.  „pralce”, a treningi pływackie tutaj na Lanzarote, nawet w wyjątkowo niespokojnych wodach oceanu, nie stanowią dla mnie żadnego problemu.  

W jaki sposób motywujecie się nawzajem do treningów oraz startów?
Triathlon jest nieodłączną częścią naszego życia już od tylu lat, że działamy razem jak dobrze naoliwiona maszyna. Chyba największym motywatorem w naszym domu jestem ja. Bardzo lubię mieć ułożony plan, realizować go, odhaczać kolejne jednostki treningowe i konsekwentnie dążyć do celu. Marcin ma trochę luźniejsze podejście do realizowania założeń, ale też jest to związane z innym charakterem pracy. Też jest bardziej obciążony zawodowo. Czasem, kiedy jest zmęczony, a ciągnę go na trening, to się wkurza. Choć po fakcie jakoś nigdy tego nie żałuje. To ja jestem osobą, która w naszym domu ogarnia całą treningową logistykę i żywienie treningowe. Nawet myję rowery (śmiech). Natomiast Marcin  jest wielkim miłośnikiem map i mistrzem w wyszukiwaniu super miejsc i tworzeniu epickich tras kolarskich i biegowych. Tutaj na Lanzarote przechodzi czasem samego siebie. Bez wątpienia był też dla mnie najlepszym supportem podczas zawodów Norseman. Wiedziałam, że mogę na nim całkowicie polegać i skupić się „tylko” na dotarciu do mety. Dzięki niemu zdobyłam też wiele cennych umiejętności praktycznych, od korzystania z przeróżnych triathlonowych gadżetów, poprzez zmianę dętki, czy ogarnianie innych rowerowych awarii.

Trenujecie pod okiem Jakuba Czaji. W jakich okolicznościach trafiliście pod skrzydła tego trenera?
Wtedy byłam na ostatniej prostej przygotowań do Norsemana. Czułam, że moje przygotowania nie idą tak jak powinny i potrzebuję naprawdę profesjonalnego wsparcia trenerskiego. Marcin z kolei przez kilka miesięcy miał przerwę w treningach. Borykał się z problemami zdrowotnymi i chciał bezpiecznie wrócić do sportowej aktywności. Przez zupełny przypadek przeczytaliśmy artykuł Kuby, który nas zainteresował. W takich sytuacjach tzw. „marketing szeptany” działa i sprawdza się najlepiej. Kilku naszych dobrych znajomych trenowało od dłuższego czasu pod jego okiem. Widzieliśmy, jaki osiągają progres sportowy. Postanowiłam napisać do Kuby i zapytać, czy nas przygarnie pod swoje skrzydła i udało się.

Czytaj też:

Marcin Ruciński: Trening jest narkotykiem

 

Jak przebiega ta współpraca?
Na początku trochę obawiałam się współpracy „na odległość” w dodatku z trenerem, którego nie spotkałam wcześniej osobiście i nie znał naszej historii. Tak naprawdę nic o nas nie wiedział. Jednak już praktycznie od pierwszego maila zaskoczyły mnie: ogromny profesjonalizm i zaangażowanie Kuby, błyskawiczne i adekwatne rozeznanie się w mojej sytuacji treningowej oraz wsparcie merytoryczne, którego bardzo mocno potrzebowałam na tym etapie przygotowań do zawodów. Więc moje obawy dotyczące ewentualnych problemów w zakresie komunikacji z trenerem szybko się rozwiały. Jeśli chodzi o same treningi, to nie było łatwo. Kuba ma zupełnie inną myśl szkoleniową niż nasi poprzedni trenerzy. W związku z tym, szczególnie na początku współpracy miałam różne wzloty i upadki podczas realizowania ciężkich i zupełnie nowych dla mnie jednostek treningowych. Marcinowi po dłuższej przerwie też nie było łatwo wejść na takie obroty. Poza tym musieliśmy się też oboje przestawić na treningi indywidualne. Trenując w poprzednim klubie,  chodziliśmy trzy razy w tygodniu na grupowe zajęcia trenażerowe. Więc było nam dużo łatwiej zmotywować się do mocnych obciążeń, czy testów FTP, niż robiąc to indywidualnie w domu. Organizm musiał też zaadaptować się do nowych bodźców treningowych. Już po kilku miesiącach zauważyliśmy praktycznie w tym samym czasie, że ciężka praca powoli zaczyna przynosić efekty. Wiedza i doświadczenie trenera, nie tylko jeśli chodzi o układanie planu treningowego, ale też w zakresie suplementacji i żywienia sportowców pomogła nam zrzucić nieco zbędnego balastu. Więc coraz lepiej się prezentujemy z każdym sezonem. Proszę mi uwierzyć, niebieski strój startowy CTS nie wybacza żadnych sylwetkowych niedoskonałości (śmiech).

Krąży o Tobie opinia, że jesteś bankiem informacji i znasz wszystkich zawodników we wszystkich klubach oraz motywujesz każdego w zespole do działania. Czy zgadzasz się z tą opinią?
(Śmiech) pierwsze słyszę. Faktem jest, że odkąd rozpoczęłam moją triathlonową przygodę tj. od jesieni 2013 roku, spotkałam na własnej drodze wielu wspaniałych, wartościowych ludzi. Zanim odnalazłam miejsce w szeregach CTS, trenowałam w dwóch innych klubach. Uczestniczyłam też w przeróżnych obozach triathlonowych, grupowych wyjazdach treningowych i brałam udział w niezliczonych zawodach TRI. Wiąże się z tym ogrom fantastycznych wspólnych przeżyć, emocjonujących przygód i wspomnień. Bardzo mi tego wszystkiego brakowało, w tym specyficznym, covidowym sezonie. Zdarzało mi się wiele razy pomagać i wspierać znajomych w trudnym dla nich czasie, dzielić się z nimi wiedzą, czy też sprzętem, a jako osoba po tak zwanych zdrowotnych „przejściach” motywować w sytuacjach, kiedy chcieli poddać się czy odpuścić np. przez kontuzję. Myślę, że właśnie tacy są  triathloniści. Więc nie ma w takiej postawie niczego nadzwyczajnego. Z całą pewnością w triathlonowych kręgach jestem bardzo znana z umiejętności przyciągania w dniu startu gwałtownych zjawisk pogodowych. Myślę, że materiału w tym zakresie starczyłoby na całkiem grubą książkę. Ci którzy mnie znają, na pewno teraz uśmiechną się i pokiwają głową ze zrozumieniem.

Za co kochacie triathlon?
Tę pasję chyba ciężko jest racjonalnie wytłumaczyć (śmiech). Nietrenujący znajomi, a nawet mój rodzony brat przyglądając się naszemu życiu, nieraz stukają się w czoło, a nasza motywacja, czy samozaparcie do dzielnego trwania w treningowym kieracie są dla nich zupełnie niezrozumiałe. Jak to się często mówi w triathlonowych żartach, to jest kawał dobrej, nikomu niepotrzebnej roboty.

Co lubicie robić poza triathlonem?
Fascynują nas podróże. Udało nam się odwiedzić razem i osobno wiele niesamowitych miejsc. Bardzo lubię robić zdjęcia, nurkować i poznawać podwodny świat. Marcin jest też  wielkim pasjonatem lotnictwa.

Czy w jakimkolwiek momencie chcieliście skończyć z triathlonem?
Chwile zwątpienia, czy znużenia na pewno bywały, ale nie przypominam sobie aż takiej dramatycznej sytuacji.

Będziecie częściej startować razem, czy na innych zawodach?
Do tej pory było u nas jak w tytule piosenki, czyli: „Zawsze tam, gdzie Ty”. Staraliśmy się wybierać większość tych samych startów, zwłaszcza jeśli chodzi o te najważniejsze w sezonie. Trener potrafi bardzo sprytnie ułożyć nam plan, który pozwala wykonywać niektóre treningi (głównie kolarskie) wspólnie, pomimo że podczas nich każde z nas realizuje własne  indywidualne zadania. Kiedy przygotowywałam się do Norsemana, a Marcin praktycznie nie trenował, dużo trudniej mentalnie było mi np. wyjeżdżać na samotne, wielogodzinne treningi kolarskie w góry, niż gdybyśmy to mogli robić razem.

Jakie macie marzenia związane z triathlonem?
Marcin w tym roku złapał nowego bakcyla i pokochał górskie triathlony. Widzę, że powoli zaczyna zbroić się sprzętowo. Potajemnie dołącza do dziwnych grup z ultra w nazwie i coraz częściej wspomina jak trudny jest Diablak. Więc chyba sprawa jest poważna (śmiech).  Podejrzewam, że niedługo się skończy era naszych wspólnych głównych startów. Ja z kolei marzę o wzięciu udziału w Patagonmanie i triathlonie na Lofotach. Wspólnie planujemy też (mam nadzieję, że nastąpi to w niedalekiej przyszłości), zmierzyć się z bardzo wymagającą trasą IM Lanzarote.

Rozmawiał: Przemek Schenk
foto: materiały prywatne

Pokaż więcej

Powiązane artykuły

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Back to top button
X