Rozmowa

Marcin Ruciński: Trening jest narkotykiem

Nigdy nie uprawiał zawodowo sportu. W triathlonie jest od 2004 roku. Od początku pomaga mu Jerzy Ciesielski. Obecnie Marcin Ruciński starty łączy z prowadzeniem grupy triathlonowej.

Nigdy nie uprawiałeś zawodowo sportu. Dlaczego?
Nie uprawiałem zawodowo sportu, ponieważ nie było takich możliwości. Mieszkam w małym miasteczku. Kiedy byłem młody, tutaj była tylko piłka nożna. Ten sport mi nie odpowiadał, a rodzice nie mieli czasu, aby dowozić mnie do większego miasta jak Inowrocław, czy Bydgoszcz.

W jakich okolicznościach trafiłeś na triathlon?
Będąc na studiach 2001/2002 w roku, zainteresowałem się triathlonem. Chciałem dokonać mocnej zmiany w życiu. Źle się czułem z tym, jak wyglądam i kim jestem. Ważyłem 137 kilogramów i byłem wielką kupą mięśni. Poznałem tam chłopaka, który stawiał pierwsze kroki w tym sporcie. To on po raz pierwszy zaszczepił we mnie chęć trenowania triathlonu.

Dzięki komu zainteresowałeś się triathlonem?
Głównym motorem napędowym, który pchnął mnie na dobre w triathlon, był Dariusz Olewiński z Torunia. Poznałem go w 2003 roku na biegach przełajowych, kiedy już powoli zaczynałem trenować, myśląc o starcie w triathlonie. W tamtych latach był to jeden z czołowych zawodników w Polsce. Kiedy od 2004 roku zaczęliśmy startować na różnych imprezach triathlonowych w kraju, to jego osoba była dla mnie wzorem, do którego dążyłem w triathlonie. On mnie napędzał do działania. Dawał mi wsparcie oraz motywację. Był moim drugim trenerem, takim bezpośrednim, z którym mogłem realnie ścigać się na zawodach. Wtedy widziałem postępy. To była najmocniejsza rzecz, która budowała mnie mentalnie. Darek wspomagał Jerzego Ciesielskiego, który był moim głównym – pierwszym trenerem. Ikona polskiego triathlonu w latach 90.

Jak wyglądały początkowe treningi?
Początki moich treningów to była dopiero walka. Masa 137 kg i po dwóch kilometrach umierałem. Do tego doszły bóle kolan, a na basenie ratownik miał mnie cały czas na oku, bo topiłem się po kliku długościach. Dodatkowo kuzynka mojej żony Zofia Rosińska – dietetyk – katowała mnie dietą. Co tu dużo mówić, cały byłem happy. Jeszcze do tego musiałem się pogodzić z tym, że większość treningów wykonywałem albo bardzo późno (start 22:00) albo wcześnie rano (start 5:00). Inaczej się nie dało, bo praca, ale też rodzina – żona i dzieci chciały mnie przez “chwilę zobaczyć”. Więc sam widzisz, jakie było obciążenie psychiczne.

W pewnym momencie ważyłeś 137 kg przy wzroście 194 cm. Jak przebiegała ta walka z utratą wagi?
Konsekwencja w działaniu to jest podstawa mojego całego systemu. Taką mam głowę i myślenie, to siedzi już głęboko we mnie. To mi mocno pomogło w walce z utratą wagi. Dodatkowo spotkania z różnymi ludźmi, filmy motywacyjne i chęć dojścia do pewnego ideału. Dużą rolę odegrały też postępy, które były widoczne w każdym miesiącu zrzucania wagi. W tym momencie nie mogłem się cofnąć. Musiałem iść do przodu.

Zobacz też:

Angelika Kowalska w pięknym stylu kończy sezon

Z jakimi problemami musiałeś się zmagać na początku tej przygody?
Na pewno problemy natury sprzętowej oraz odpowiedniej bazy treningowej tj. basen, bieżnia, stadion – musiałem dojeżdżać. To pociągało za sobą koszty, które i tak ledwo łączyłem z wydatkami z budżetu domowego. Dodatkowo brak czasu dla rodziny i normalnego funkcjonowania społecznego (spotkania ze znajomymi itd). To w połączeniu z uszczupleniem budżetu domowego wywoływało spięcia rodzinne. Później pomoc finansową oraz wyręczanie mnie z niektórych obowiązków rodzinnych otrzymałem od moich rodziców Marka i Róży Rucińskich oraz teściów Jacka i Hanny Dworzyńskich. Wspólnie z moją żoną Karoliną Rucińską był to też pierwszy mój team kibiców. Problemami na początku i nadal niezmiennie jest cały czas brak czasu i możliwości spokojnego skupienia się tylko na tym jednym  zagadnieniu – triathlonie tak, jak to wygląda u PRO oraz odpowiedniej bazy funduszy na obozy i specjalistów tj. fizjo itd.

Nadzór trenerski nad Twoimi sprawował Jerzy Ciesielski. Jak doszło do tej współpracy?
Z Jurkiem zacząłem współpracować od razu po pierwszym spotkaniu z Darkiem O. To on u niego trenował i zaproponował mi to samo. Jurek jest w 70 procentach praktykiem, a nie teoretykiem. Pochodzi ze starej szkoły triathlonu, a prawie wszystko, co umie, pochodzi z jego doświadczeń treningowych, rozmów, spotkań z ludźmi.

Jak ona przebiegała?
Przebiegała i przebiega nadal w bardzo dobrym klimacie. Kontaktuję się z Jurkiem w sprawach trudnych i dużo z jego wytycznych pomaga mi w pracy trenerskiej i w osobistym treningu. Jednak to jest owocna współpraca obustronnie, ponieważ on uczy się ode mnie także nowego spojrzenia na triathlon, nowych metod treningowych i zbiera nowe doświadczenia z moich różnych sytuacji życiowych. Co do moich początków pracy z Jurkiem to bardzo sobie go chwalę. Nauczyłem się od niego najważniejszej rzeczy, jaka istnieje w pracy trenerskiej: słuchanie zawodnika, jego dyspozycji i dostosowywanie się do niego. Empatii i zrozumienia. Bycia przyjacielem, a nie zadufanym w sobie egoistą. Nie tylko analiza suchych wyników w tabelkach i założeń treningowych, ale wspólne spotkania i mimo ciężkiej pracy znalezienie czasu np. na coffee ride. 

W jaki sposób znosiłeś treningi?
Na obecną chwilę stało się to dla mnie narkotykiem i nie widzę życia bez tego. Jest to część mojej drogi życiowej. Wypracowaliśmy wspólnie z żoną pewne zasady i staram się w nich trzymać. To mi strasznie pomaga, jak sytuacja w domu jest w miarę klarowna. Wtedy każde obciążenia treningowe są do zniesienia.

Kiedy zadebiutowałeś?
Mój pierwszy większy start odbył się w Chodzieży w 2004 roku.

Jak wspominasz ten start?
Wtedy płynąłem w piance do surfingu, a po wyjściu z wody myślałem już tylko o końcu zawodów. Pamiętam, że starty odbywały się w konwencji z draftem i mało kto miał rower czasowy. Wszyscy jeździliśmy na rowerach szosowych z lemondkami. Ekipa mi uciekła. Jechałem samotnie przez połowę trasy na starym rowerze szosowym, na ramie stalowej. Tak się ujechałem, że gdy doszła mnie kolejna ekipa, to nie byłem w stanie już kręcić. Na biegu było już tylko gorzej. Wokół głowy chodziły myśli, by zejść z trasy. Jednak dotrwałem do końca. To był dystans ćwiartki IM, a ja wtedy zrozumiałem, że czeka mnie naprawdę dużo pracy.

Czy po tych zawodach byłeś przekonany o dalszych startach?
Po zawodach w Chodzieży zrozumiałem, że wynik zależy wyłącznie ode mnie. Od mojej determinacji, systematyczności i rzetelność pracy przez cały rok. Postanowiłem wtedy, że przepracuję mocno rok i wystartuję na następny. Przyznam się, że Chodzież nie dała mi światełka nadziei, ale kolejne starty w 2004 roku, a szczególnie końcówka już przynosiły znaczącą poprawę. Kolejne dwa sezony dawały duży progres, jak to zwykle jest na początku i coraz bardziej byłem żądny spektakularnego sukcesu. To była jednak zła droga.

Dlaczego?
Doprowadziło to do mocnych starć w domu i niezdrowej atmosfery. Dochodziło nawet do tego, że jeżeli wypadały mi z różnych przyczyn treningi, to nie dało się ze mną normalnie porozmawiać. Wpadałem w złość. Pamiętam, że nie słuchałem, co do mnie mówił trener, a ślepo zaopatrzony w triathlon odrzucałem wszystko i wszystkich. W 2007 roku podjąłem decyzję, że kończę z tym. Odciąłem się całkowicie.

Potem wróciłeś po roku. Skąd taka decyzja?
Faktycznie powróciłem po roku, ale już na innych zasadach i odmiennym myśleniem. Bardziej, żeby czerpać z tego fun. Te pierwsze sezony po powrocie, to była czysta zabawa i układanie bardziej głowy. Praca mentalna nad sobą, a nie myślenie o wygranych i mocnym ściganiu się. Dlaczego wróciłem? Ten czas przestoju pokazał mi, że triathlon jest już mocno zakorzeniony we mnie.  Czułem pustkę, a kiedy patrzyłem na moich kolegów, którzy ścigali się albo chodzili na treningi, to gotowało się we mnie w środku. Moja żona też to widziała, że jestem przygaszony i ten kierunek dla mnie nie jest odpowiedni. Widziała, jaką radość czerpię z tego nawet, jak rozmawiam o triathlonie. Z moim kolegą Maciejem B. godzinami potrafiliśmy rozmawiać o kołach rowerowych i mieliśmy “banany” na twarzy. Widziała, że ten sport naprawdę daje mi szczęście. Dlatego to ona i jej głos utwierdził mnie dodatkowo w przekonaniu, że wracam.

Od tamtej pory jak traktujesz triathlon?
Triathlon od tamtej pory jest częścią mojego życia. Tak zostanie do końca mojego istnienia, lecz nie jest to najważniejsza część mojego życia. Ma swoje miejsce i znaczy dla mnie dużo, ale nie najwięcej.

Zajrzyj do:

Andrzej Desselberger – pingpongista z marzeniami o podwójnym Ironmanie

Jak wyglądał ten powrót do startów?
Pierwsze sezony to było bardziej “układnie sobie klocków na nowo”. Praca nad “głową”. Dużo rozmawiałem nie tylko z trenerem Jurkiem, ale też z innymi ludźmi ze świata sportu. Jeździłem na sympozja sportowe nie tylko triathlonowe, ale też kolarskie, biegowe. Tam czerpałem informacje potrzebne mi do całej tej mojej układanki. Duży nacisk też położyłem na szeroko pojętą pracę ogólnorozwojową. I tak małymi kroczkami, bogatszy o wcześniejsze doświadczenia powoli zacząłem startować.

Jakie osiągnąłeś sukcesy po powrocie?
Dla mnie każde zawody są sukcesem, bo cały czas jestem w tym sporcie i będę. Oczywiście cieszy mnie to, że od kilku sezonów na dystansie ⅛, ¼ jestem 1 albo 2 w kategorii i trzymam się w pierwszej 15. open. Natomiast na dystansie ½ to jest 2 lub 3 miejsce w kategorii. Teraz jednak nie jest to dla mnie najważniejsze. Dla mnie sukcesem jest to, że złożyłem tą rozsypaną układankę i wewnętrznie staram się trzymać równowagę.

Czego doświadczyłeś, trenując triathlon?
Wow. Chyba wszystkiego. Początki były okresami zmagań z różnymi problemami łączenia życia z treningami. Wypracowania sobie systemu i porozumienia z żoną – rodziną. To naprawdę był okres burzliwy. Jednak to zebrane doświadczenie zaprocentowało w kolejnych latach mojego życia. Pokazało mi, że tak naprawdę wszystko da się ogarnąć. Triathlon pokazał mi, ile jestem w stanie znieść i jakie trudności jestem w stanie pokonać. Teraz jestem mądrzejszym człowiekiem o te doświadczenia.

W pewnym momencie zaczęła się tworzyć grupa triathlonowa TRIBA. Jak to wyglądało?
TRIBA to kolejny długi temat. W skrócie wyglądało to tak, że ludzie zaczęli do mnie przychodzić i pytać o treningi, możliwości trenowania ze mną. 

Jak wyglądały początki tej grupy?
Początkami były luźne spotkania weekendowe, mające na celu pokazania tego, co robię i tego, co robią inni: czy to biegacze, pływacy lub kolarze. Była to w dużej mierze wymiana doświadczeń i nawiązywanie relacji przyjacielskich – scalanie różnego rodzaju aktywnych fizycznie grup na naszym terenie. Bardzo fajny klimat tam panował i naprawdę super atmosfera.

Potem zmieniono nazwę na TRIBA BOSIR Barcin. W jaki sposób to wpłynęło na działalność grupy?
Z uwagi na sukcesy, które zaczęliśmy odnosić, wspólnie ustaliliśmy, że trzeba uderzyć do miejscowych władz. Udałem się do Burmistrza Miasta i Gminy Barcin Pana Michała Pęziaka. Porozmawialiśmy na temat promocji naszego miasteczka i ewentualnej pomocy dla naszej grupy. Wtedy to zapadła decyzja o wejściu w strukturę BOSiR-u w Barcinie. Otrzymaliśmy wsparcie finansowe na stroje, sprzęt, suplementy, zwroty wpisowego za starty. Do tego  zapewniono nam nieodpłatne korzystanie z basenu w ramach treningów. Naprawdę to był  duży ukłon w naszą stronę, za co do tej pory serdecznie dziękujemy przy każdej okazji.

Jak rozwinęła się działalność drużyny też ta pozasportowa?
To był spontan. Pamiętam, że Krzysztof Nowak rzucił taki pomysł, aby wspomóc Dom Dziecka w Kołdrąbiu. Wszyscy jednogłośnie stwierdziliśmy, że „podejmujemy rękawicę” i działamy. Dokonaliśmy zbiórki rzeczy i tak się to zaczęło.

Jaki jest cel tej działalności?
Celem tej działalności jest chęć niesienia pomocy, która gdzieś głęboko siedzi w każdym z nas. My tak naprawdę nie żyjemy tylko wyścigami, treningami i wszystkim, co związane jest z rywalizacją sportową. My nie jesteśmy zwykłym klubem. Tylko trochę szerzej patrzymy na pewne sprawy i ludzi, którzy są, żyją wokół nas. Dostrzegamy potrzeby szczególnie tych najmłodszych i staramy się im pomóc. Chcemy też pokazać, że nie tylko wielkie gwiazdy, piękne akcje charytatywne, wielki splendor ma znaczenie i oni mogą coś takiego robić.  Jeżeli każdy z nas, każdy mały klubik, zrzeszenie lub stowarzyszenie, whatever, da coś od siebie, to naprawdę będzie przyjemniej żyć na tym świecie. Pamiętajmy też o tym, że takie właśnie akcje charytatywne scalają grupę. Pokazują pewne sytuacje, które istnieją blisko nas, a na które nie mamy czasu nawet zerknąć. Poprawiają stosunki interpersonalne, co jest zaniedbywane w klubach, gdzie liczą się tylko wyniki.

Jaki masz plan na dalszy rozwój tej grupy?
Właśnie użyłeś słowa klucz „MASZ PLAN”. To słowo zamyka grupę w pewne ramy, narzuca pewien system i wymogi, które muszą być zrealizowane, ponieważ MAM PLAN. Po długiej obserwacji, rozmowach z pewnymi ludźmi doszedłem do wniosku, że wolę, aby grupa nie miała sztywnych reguł, planów a ludzie, którzy tu są, byli szczęśliwi. Sport i rywalizacja mają dawać im zadowolenie, spełnienie i odskocznię od życiowych spraw. To są osoby, które codziennie zmagają się ze swoją pracą, sprawami rodzinnymi itd. Do tego jeszcze miałbym im narzucać jakiś plan. Nie miałbym sumienia i uwierz mi, przekonałem się już o tym. Każdy z nas w miarę swoich możliwości próbuje się realizować i promować TRIBA BOSIR BARCIN. Jeżeli jest potrzeba, to realizujemy wspólne projekty, ale na zasadzie porozumienia i zrozumienia. Nie mam i nie mamy sztywno określonych planów. 

Planujesz jeszcze starty zawodnicze, czy skupiasz się na trenerce?
Tak, planuję jeszcze starty zawodnicze na tyle, ile pozwoli mi czas. Nie chcę z tego zrezygnować, ponieważ to daje mi dużego kopa i napędza do działania. To jest część mojej drogi życiowej. Dodatkowo mam takie zdanie, że trener powinien też razem z zawodnikami brać udział w imprezach – zawodach, bo to podnosi morale całej ekipy. Jednak to jest moje subiektywne odczucie. Co do pracy trenerskiej, to teraz bardziej będę skupiać się na pracy z dziećmi. Powstaje nowy projekt o nazwie SODA – Stowarzyszenie Organizowania Dziecięcej Aktywności, który to będzie wykorzystywał triathlon jako narzędzie do pracy z dziećmi, kształtowania ich niekoniecznie na „mistrzów świata”, a po prostu na szczęśliwych ludzi.  

Rozmawiał: Przemek Schenk
foto: materiały prywatne

Pokaż więcej

Powiązane artykuły

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Back to top button
X