Rozmowa

Lekarz srebrnym medalistą ME w duathlonie

Kilka dni temu zdobył medal na mistrzostwach Europy w duathlonie, a dopiero w tym roku debiutował w tej formule. Paweł Chamera nie ukrywa, że jego marzeniem są legendarne zawody na Hawajach.

Jak czujesz się jako srebrny medalista mistrzostw Europy AG w duathlonie na dystansie standard?
Dumny i mega szczęśliwy. Już sam start i reprezentowanie Polski na imprezie takiej rangi to dla mnie niesamowity zaszczyt,  a co dopiero zdobycie medalu. Przede wszystkim jestem zadowolony z dyspozycji, jaką zaprezentowałem. Ten medal to na pewno ukoronowanie ciężkiej pracy wykonanej przez cały sezon, a czasami naprawdę nie było łatwo. To nagroda za poświęcenie i wszystkie wyrzeczenia każdego dnia, a ich w sportowym życiu age groupera jest naprawdę wiele. Bardzo się cieszę z tego srebrnego medalu, ponieważ tylko ja i moi najbliżsi wiedzą, jaka była moja droga, aby go zdobyć. A sam medal? Piękny! Nie wiem, ile kosztował, ale mnie bardzo dużo.

Czy opadły już emocje po tych zawodach?
Od mistrzostw minął już ponad tydzień, także powoli opadają emocje. Chociaż za każdym razem, jak spojrzę na medal, czuję swego rodzaju ,,ekscytację”. Jednak wiem, że nie mogę spocząć na laurach tylko twardo stąpać po ziemi. Jestem zdania, że mistrzem, czy wicemistrzem jest się w danym momencie, a za rok może być nim już ktoś inny. Najważniejsze to nie stać w miejscu tylko każdego dnia, na każdym treningu się rozwijać i być coraz lepszym zawodnikiem. A pracy jest jeszcze bardzo dużo do wykonania.

Jak podchodziłeś do tego startu?
Po zdobyciu brązowego medalu na mistrzostwach świata AG w duathlonie w rumuńskim Targu Mures w czerwcu tego roku wiedziałem, że jestem w dobrej dyspozycji i stać mnie na wiele. Jadąc do Bilbao, czułem, że medal jest w zasięgu. Jednak starałem się nie myśleć o tym w takich kategoriach. Do tego startu podchodziłem z wielką pokorą, ponieważ wiedziałem, że tam każdy będzie mocny i każdy może wygrać. Dla mnie celem było wykonać dobrze pracę i dać z siebie wszystko. Powiem szczerze, że brązowy medal z Rumunii zdjął ze mnie jakąkolwiek presję. Wiedziałem, że nic nie muszę, a tylko mogę. I takie podejście do zawodów naprawdę pomogło.

Jakie wrażenie na Tobie zrobiła cała otoczka imprezy?
Zdecydowanie bardzo mi się podobała. Bilbao to naprawdę piękne i ciekawe miasto z wieloma zabytkami, które ewidentnie ma „klimat”. Podczas rozmów już na miejscu dużo osób wspominało, że pewnie gdyby nie mistrzostwa nigdy by tu nie przyjechali i sami są pod wrażeniem, jak tutaj jest ładnie! Większość ludzi wybierając się do Hiszpanii, wybiera głównie południowe rejony, ale z czystym sumieniem kraj Basków to miejsce godne polecenia. Jest tam wiele ciekawych miejsc, ale przede wszystkim czuć, że ten rejon stara się ,,żyć własnym życiem”. Na każdym kroku można dostrzec, że Baskowie chcą stworzyć własną autonomię i odłączyć się od Hiszpanii. Nawet na oficjalnym rozpoczęciu mistrzostw podczas prezentacji zespołów w trakcie parady narodów, jedyna reprezentacja jaka została wygwizdana przez lokalnych kibiców, to byli Hiszpanie. Widać, że nawet przy takich okazjach starają się walczyć o niepodległość. A sama organizacja imprezy? Zdecydowanie na plus.

Jak czułeś się na samej trasie?
Jeszcze przed startem, patrząc na profil trasy rowerowej, czułem, że tam nastąpi prawdziwa weryfikacja. Część kolarska miała być naprawdę trudna, z bardzo dużą ilością przewyższeń, m.in. dlatego wielu zawodników, w tym ja zdecydowała się na rower szosowy zamiast TT. Wiedziałem, że nie mogę dać z siebie wszystkiego na pierwszym biegu, bo po prostu na rowerze zabraknie prądu w nogach. Tak jak się spodziewałem, pierwsze 10 km było prowadzone w bardzo mocnym tempie, ale cieszę się, że nie dałem się ,,podpalić” i wciągnąć w ściganie na początku, tylko cały czas równo biegłem swoje. Mimo tego, że do T1 wbiegałem około w połowie stawki, to wiedziałem, że dopiero teraz zacznie się prawdziwa walka. Podczas trasy kolarskiej dwukrotnie musieliśmy pokonać naprawdę solidny podjazd i powiem szczerze, że na nim nogi niesamowicie zapiekły. Jednak przez cały rower czułem się bardzo dobrze i z każdym kilometrem cierpliwie piąłem się w klasyfikacji. Ostatecznie ukończyłem trasę kolarską na drugiej pozycji, więc wiedziałem, że pozostaje ,,tylko” utrzymać pozycję. Drugi bieg (5km) przebiegł raczej komfortowo, ponieważ strata do pierwszej pozycji była na tyle duża, że ciężko byłoby walczyć o złoto. Natomiast przewaga nad trzecim zawodnikiem również wydawała się dosyć bezpieczna.

Czy miałeś jakieś problemy podczas wyścigu?
Na szczęście obyło się bez żadnych przykrych przygód, czy niespodziewanych sytuacji. Jedyny problem, jaki sprawił mi trudność, to zdecydowanie bardzo szybkie i strome zjazdy na trasie. Na co dzień mieszkam i trenuję w Warszawie. Więc raczej ciężko tutaj trenować ten aspekt, a miał on bardzo duże znaczenie podczas wyścigu. Momentami, żeby wejść dobrze w zakręt z odpowiednią prędkością, trzeba było mocno ryzykować. Z drugiej strony, kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana.

Co czułeś, wbiegając na metę?
Przede wszystkim wielką radość i swego rodzaju ulgę, ale byłem szczęśliwy również z dwóch powodów. Udowodniłem sobie, że jestem w stanie utrzymać wysoką formę przez cały sezon. Po drugie, mimo że przygotowania do tego startu ze względów prywatnych, zawodowych, a także finansowych byłby dla mnie chyba najcięższe w życiu, to udało mi się osiągnąć cel i wrócić do domu ze srebrnym medalem. Może zabrzmi to trochę populistycznie, ale ten biało-czerwony strój z orzełkiem naprawdę dodał sił.

Jak odnalazłeś się w formule duathlonu?
Powiem szczerze, dopiero w tym roku zadebiutowałem w tej formule. Moim pierwszym startem w duathlonie byłby mistrzostwa Polski w Rumi, gdzie zdobyłem kwalifikację na mistrzostwa świata w Rumunii. Następnie były zawody w Czempinie, potem wspomniane Targu Mures i teraz Bilbao. Mimo że był to tak naprawdę mój czwarty start z życiu w tej formule, to bardzo mi się ona spodobała. Oczywiście nie będę również ukrywał, że spośród trzech dyscyplin, to właśnie pływanie jest moją piętą achillesową. Więc pewnie dlatego bardzo dobrze czuję się w duathlonie.

Jak trafiłeś do triathlonu?
Praktycznie od zawsze byłem związany ze sportem. Zaczynałem od piłki ręcznej jeszcze w szkole podstawowej. Pochodzę z Kielc, więc u nas zdecydowanie jest to najpopularniejszy sport ze względu na klub Industria Kielce (wcześniej Vive), także całe miasto żyje ich poczynaniami. Jednak niestety na jednym z meczów już w liceum zerwałem więzadła krzyżowe i wtedy zaczęły się moje problemy z kolanem. Operacja, a potem długa i żmudna rehabilitacja. Trzeba pamiętać, że po takim urazie powrót do pełnej sprawności trwa około roku, a często ludzie nie wracają do takiej formy jak sprzed wypadku. I niestety podobnie było w moim przypadku. Po roku znowu zerwałem więzadła. Wszystko musiałem przechodzić na nowo. Jednak udało mi się wrócić do sportu i myślałem, że to już koniec moich problemów zdrowotnych. Niestety dwa lata później, podczas gry w piłkę nożną uciekło mi kolano i po raz trzeci zerwałem więzadła krzyżowe, znowu w tym samym kolanie. Jak się potem okazało, uszkodziłem w stawie praktycznie wszystkie struktury. Byłem załamany i przybity, ciężko mi opisać słowami, co wtedy czułem. Powiem szczerze, że do moich drzwi zaczęła pukać depresja. Na triathlon pierwszy raz natrafiłem, leżąc w szpitalu po trzeciej operacji. Oglądając różne filmiki motywacyjne, trafiłem na jakiś dotyczący Ironmana, czy mistrzostw świata na Hawajach, takie najbardziej znane, jak ludzie padają ze zmęczenia. Pewnie każdy je kiedyś widział. Spodobało mi się i zacząłem czytać o tym sporcie, ponieważ kiedyś o nim słyszałem, ale nawet nie wiedziałem, jaka jest kolejność tych dyscyplin. Stwierdziłem, że nie mogę się załamywać. Przecież są gorsze rzeczy na świecie i że spróbuję. Jednak wiedziałem, że musiało być to coś dużego, czyli pokonanie pełnego dystansu. Od tego czasu to był mój cel. Chociaż wiedziałem, że nie będzie łatwo. Tak naprawdę najpierw musiałem nauczyć się na nowo chodzić. Był to wrzesień 2016r. Dałem sobie na to pięć lat.

Jak wyglądały początki w tym sporcie?
Na początku nawet nie wiedziałem, jak to trenować. Byłem na studiach, więc nie było mnie stać na profesjonalnego trenera. Po prostu zacząłem czytać, oglądać, kupiłem tę legendarną niebieską książkę z planami Matta Fitzgeralda i jakoś ruszyło. Pływać umiałem, co prawda ostatni raz chyba w szkole podstawowej, biegać zawsze bardzo lubiłem. Jedynym problemem był rower, ponieważ miałem tylko jeden i to jeszcze ten z komunii (śmiech). Ale tak jak pewnie większość początkujących triathlonistów kupiłem używaną szosę i wraz ze znajomymi zacząłem jeździć. Mega mi się spodobała jazda na rowerze szosowym.

Jak wspominasz triathlonowy debiut?
Lipiec 2020, ¼ IM w Bełchatowie. Najbardziej obawiałem się pływania, ponieważ nigdy nie byłem świetnym pływakiem. Moje wspomnienia z tego etapu to oczywiście ,,pralka”, gdzie nie wiedziałem, co się w ogóle dzieje, najtańsza pianka z decathlonu o dwa rozmiary za duża i ten wielki komin elektrowni przy samym zbiorniku w Bełchatowie, nigdy go nie zapomnę. Rewelacyjnie wspominam ten start, ponieważ był on totalnie na luzie i cieszyłem się jego każdą chwilą. Swoją drogą ten start był ciekawy dla mnie też z innego powodu. Gdy zapisywałem się na niego jeszcze przed pandemią, miał on być średnimi lokalnymi zawodami, najlepszymi na debiut. Jak się później okazało, były to pierwsze zawody tri w tym sezonie, bo zaczęły luzować się pierwsze covidowe obostrzenia. Jak można się domyśleć,  zjechały się na nie również topowe nazwiska. Z jednej strony byłem w ciężkim szoku, jak oni jeżdżą na tych rowerach, jak biegają. Z drugiej bardzo mnie to zmotywowało do dalszej pracy, po części stali się oni moją inspiracją. Pamiętam, że wtedy wygrał Łukasz Kalaszczyński przed Robertem Wilkowieckim. Czuję, że ten drugi może nieprędko pojawić się następnym razem na zawodach w Bełchatowie (śmiech).

Co zafascynowało Cię w triathlonie?
Przede wszystkim zafascynowały mnie te emocje i adrenalina związane ze startem. Ta rywalizacja z innymi zawodnikami, przełamywanie własnych barier, dynamika wyścigu i ta radość, gdy wbiegamy na metę. W pewnym sensie jest to uzależniające. Dodatkowo triathlon nauczył mnie tego, że nie ma nic za darmo. Gdy nie przepracujesz odpowiedniej ilości godzin na treningach, ciężko osiągnąć cel, który sobie zaplanujesz. Pokazał, że każdy trening, każda jednostka, każdy interwał jest ważny i nie ma drogi na skróty. Jak powiadał klasyk, ,,samo się nic nie zrobi”.

Jaki był dla Ciebie najbardziej wymagający start do tej pory?
Zdecydowanie było to pokonanie pełnego dystansu rok temu w Borównie. Czułem, że jestem dobrze do tego przygotowany fizycznie, ale jak wiemy, taki dystans rządzi się własnymi prawami. Teraz wiem, że mogło to być za wcześnie, ponieważ był to mój dopiero drugi rok w triathlonie, ale koniecznie chciałem ,,zdążyć” przed moim 5-letnim ,,deadlinem”, który obiecałem sobie jeszcze w szpitalu. Wszystko się mogło wydarzyć. I niestety tak też było tym razem. Pływanie i początek roweru przebiegał zgodnie z planem, jednak na około 120-130km, już nie pamiętam dokładnie, na moment straciłem koncentrację i nie zauważyłem progu zwalniającego i na pełnej prędkości wjechałem w niego… Powiem tak – skutecznie mnie spowolnił (śmiech). Na szczęście skończyło się tylko na krwi, obtarciach i rozwalonym zegarku, ale dalsza część dystansu, a szczególnie maraton po tym wypadku to już była walka z samym sobą. Ostatecznie ukończyłem w 10h 26min. Wiadomo, że nie jest to rekordowy czas, ale jak na debiut, jeszcze wtedy na zwykłej szosie i z takimi przygodami. Uznałem to za solidny wynik. Chociaż nie to było dla mnie najważniejsze. Przede wszystkim byłem dumny z siebie, że kolejny raz udało mi się wrócić po ciężkiej kontuzji. Pokazało mi to, że nigdy nie można się poddawać, a wszystkie słabości należy przekuwać w siłę.

Jak łączysz treningi z obowiązkami rodzinnymi i zawodowymi?
Powiem szczerze, że nie jest to łatwe. Prywatnie jestem lekarzem, więc łączenie treningów z tą dosyć specyficzną pracą. Wymaga często nie lada poświęceń. Kto obserwuje mnie na moich social mediach, często widzi, jak rozpoczynam trening o 22-23, a kończę już grubo po północy. Zdaję sobie sprawę, że niestety traci na tym moja regeneracja, ale jest to na pewno główny problem także wielu innych age grouperów. Każdy z nas ma przecież własną historię i  problemy. Dlatego również z tego miejsca należą się ogromne brawa i podziękowania dla mojej żony Magdaleny, która dzielnie wszystko znosi i wspiera mnie na każdym kroku.

Ile czasu w ciągu tygodnia poświęcasz na treningi?
Średnio 10-16h tygodniowo. Zależy to od okresu przygotowań, co zaserwują mi trenerzy oraz czy po prostu ze względu na brak czasu nie wypadnie mi jakaś jednostka.

Co jest dla Ciebie motywacją do dalszych treningów i startów?
Moją główną motywacją do dalszych treningów jest codzienne pokonywanie siebie i własnych barier, rozwijanie się oraz stawanie się coraz lepszym. Tylko poprzez regularną i sumienną pracę każdego dnia można to osiągnąć – to mnie motywuje. Ludzie głównie patrzą na czasy, wyniki, medale na zawodach, ale moim zdaniem to jest w tym wszystkim najłatwiejsze. Prawdziwy medal zdobywamy każdego dnia, wychodząc na trening. To tam jest prawdziwa walka, głównie z samym sobą.

Trenujesz pod okiem IM Inspiration. Jak rozpoczęła się współpraca?
Tak, dokładnie. Rozpoczęliśmy współpracę równo rok temu. Zaczynałem trzeci sezon w tym sporcie i wiedziałem, że aby wejść na wyższy poziom i osiągnąć lepsze wyniki, muszę zacząć współpracę z profesjonalnym trenerem, czy teamem. Gdzieś w Internecie trafiłem na reklamę IM Inspiration, przeczytałem ofertę i uznałem, że to może być coś dla mnie. Napisałem do chłopaków i tak się zaczęło.

Jak układa się dotychczasowa współpraca?
Na razie jestem bardzo zadowolony z dotychczasowej współpracy. Był to dla mnie naprawdę udany sezon, a przed nami jeszcze mistrzostwa świata AG w Abu Dhabi. Na kontakt z trenerami nie mogę narzekać, bo praktycznie na każde pytanie odpowiedź jest natychmiastowa. Kiedy zacząłem coś za dużo robić po swojemu, to od razu dostawałem reprymendę. Wiadomo, że cały czas jest to jednak aplikacja treningowa, przez co jej odbiór może być różny. Natomiast mi osobiście odpowiada taki schemat pracy, a wiem, że w porównaniu z poprzednim sezonem rozwinąłem się o dwie klasy wyżej.  

Jakie masz marzenia związane z triathlonem?
Przede wszystkim chciałbym cieszyć się tym sportem jak najdłużej. Największą radość daje mi start i rywalizacja na zawodach – to mnie napędza. A jeśli chodzi o sportowe marzenia? Pewnie nie będę oryginalny, ale tak jak wielu początkującym triathlonistom, tak i mi marzy się start na legendarnych Hawajach. Wiem, że nie jest to łatwe. Więc tym bardziej darzę ogromnym szacunkiem każdego, komu udało się zdobyć kwalifikację na te zawody. Liczę, że też kiedyś mi się to uda, wierzę w to.

Rozmawiał: Przemek Schenk
foto: materiały prywatne

Pokaż więcej

Powiązane artykuły

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Back to top button
X