Robert Karaś: Mam niewyparzoną gębę i nic tego nie zmieni
Mimo przeciwności cel ciągle jest ten sam. Namieszać na Hawajach. Robert Karaś nie poddaje się. Ryzykuje i ponosi tego konsekwencje. Mało kto wie, że na Litwie gdzie wygrał mistrzostwa świata w podwójnym ironamnie startował chory na anginę, po antybiotyku. Podczas tej samej imprezy, biegnąc w nocy przewrócił się i złamał nadgarstek. A i tak wygrał.
Marcin Dybuk: Robert po tym jak uszkodziłeś bark przed najważniejszym startem w Hiszpanii byłeś totalnie zdołowany. Nie chciałeś rozmawiać. Co wtedy czułeś, myślałeś?
Robert Karaś: Początkowo byłem załamany. To był mój główny start, na który się szykowałem. Mało tego, byłem bardzo dobrze przygotowany, ale popełniłem błąd, za co przyszło mi zapłacić. Takie jest życie. Nie było sensu tego roztrząsać. Szybko zamknąłem ten etap. Poukładałem sobie wszystko w głowie, ale potrzebowałem przede wszystkim spokoju. Wiele razy w życiu odnosiłem porażki i wiedziałem, że spokój i wyciszenie najlepiej na mnie działają.
Kilka dni później doznałeś kolejnej kontuzji. Tym razem ręki. Mówiłeś, że czekasz, aż w końcu wiatr zacznie wiać w dobrym kierunku. W plecy, a nie w twarz. Co pomogło Ci się pozbierać, zmobilizować i dalej trenować?
Po wypadku w Vitorii i urazie barku chciałem kontynuować treningi na tyle na ile będę mógł, czyli pływanie na samych nogach, bieg i rower w górnym chwycie, ponieważ uszkodzony bark nie pozwalał mi jeździć w pozycji czasowej. Liczyłem na to, że się „wyliżę” i uda mi się wystartować jeszcze w Kalmar. Niestety, kilka dni później podczas treningu w górach nie zauważyłem kamienia na drodze (leżał w cieniu, zupełnie dla mnie niewidoczny) uderzyłem w niego i nabawiłem się kolejnych urazów. Do tego zaczęły się moje problemy z zębami po listopadowym wypadku z samochodem. Czułem się fatalnie, wiedziałem już, że wszystko stracone. Wiedziałem też, że muszę jak najszybciej wrócić do Polski i rozpocząć leczenie. Po raz kolejny życie zweryfikowało moje plany. Jednak nie poddałem się, ze spokojem, krok po kroku rozpocząłem leczenie i wierzyłem, że wszystko się ułoży.
Skąd czerpiesz siłę, mimo tych wszystkich przeciwności?
Nie potrzebuję się jakoś specjalnie motywować. Nie spocznę dopóki nie osiągnę tego co sobie założyłem. Moje cele są moją motywacją. Jestem szczęśliwym człowiekiem i to jest moja siła. Nawet jeśli coś nie idzie po naszej myśli, to i tak trzeba cieszyć się z tego co się ma. Tylko od nas zależy jak będziemy widzieć świat. Jak to się mówi „zawsze może być gorzej”, a ja mam wspaniałe życie i bardzo to doceniam.
Nie brakuje opinii, że jesteś zawodnikiem treningów, a jak przychodzi co do czego, to gdzieś podświadomie Twój organizm się broni, buntuje. Co byś odpowiedział na takie zarzuty?
Nie obchodzi mnie, kto co o mnie myśli czy mówi. Wiem jakim zawodnikiem jestem i na ile mnie stać. Nie muszę nikomu nic udowadniać. Znam swoje możliwości i wartość. A ludzie już tak są skonstruowani, że lubią oceniać innych, porównywać i snuć teorie. Szkoda mi czasu na takie rzeczy.
Czy możesz powiedzieć o sobie, że jesteś perfekcjonistą? I czy nie jest tak, że chwilami prowadzi Cię to w przepaść, bo zbyt dokładnie chcesz wykonać cykl treningowy, nie zważając na zmęczenie organizmu?
Po wypadku w listopadzie i operacji wiedziałem, że powinienem trochę zwolnić, dać sobie więcej czasu. Wiedziałem też, że jestem bardzo mocny i wydawało mi się, że dam radę to wszystko „przerobić”. Chęć bycia najlepszym przyćmiła sygnały, które wysyłał mój organizm, który cały czas dawał znać, że trzeba trochę zwolnić. A ja, chcąc wykorzystać do maksimum możliwości jakie stworzył mi sponsor trenowałem bardzo ciężko nie zważając na nic. Niestety organizmu nie da się oszukać, zacząłem przyciągać choroby, kontuzje. Cóż człowiek uczy się na błędach, do niektórych rzeczy też trzeba dorosnąć.
Zobacz także:
Skąd wziął się Robert Karaś
Na Litwie startowałeś chory na anginę, na antybiotyku, a mimo to postanowiłeś zaryzykować i postawiłeś wszystko na jedną kartę. Warto było i dlaczego tak zrobiłeś?
Po obozie w górach wróciłem chory. Niezbędny był antybiotyk. Po siedmiu dniach zrobiłem szereg badań, po których lekarz dopuścił mnie do startu. Zawody stały pod znakiem zapytania, ale jak wyniki pokazały, że nie ma stanu zalanego z dnia na dzień zapadła decyzja o wyjeździe. W każdym kolejnym dniu czułem się coraz silniejszy, obóz w górach zaprocentował. Jak to się mówi, kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana. Nie żałuje, że wystartowałem. Cieszę się, że odzyskałem rekord w bezpośredniej walce z Raitem Rataseppem.
Za sześć tygodni kolejny start i walka o kwalifikacje na Hawaje? Co czujesz myśląc o najbliższych tygodniach treningów i samych zawodach? Nie obawiasz się, że ponownie coś pójdzie nie tak i jak sobie radzisz z takimi myślami, bo na pewno je masz…
Już poszło nie tak, bo na Litwie na 30 kilometrze biegu w nocy przewróciłem się i złamałem nadgarstek. Jestem już po tygodniowej przerwie, odpocząłem i wracam do treningów. Póki co będę biegał i jeździł na tyle ile dam radę. Mam wsparcie sponsora, nikt mnie nie naciska. W piątek wylatuję na Gran Canarię i rozpoczynam przygotowania. Może uda się wystartować w grudniu w Australii, zobaczymy…
Ludzie albo Cię lubią, kochają albo, delikatnie rzecz ujmując nie. Nie żałujesz czasami, że mówisz, to co myślisz?
Od zawsze taki jestem i nic tego nie zmieni. Czasem słyszę, że mam niewyparzoną gębę, ale trudno. Otaczam się ludźmi, którzy to akceptują i wiedzą, że zawsze walę prosto z mostu. Tak żyje się łatwiej. Wiem, że dużo ludzi mi kibicuje, mam wsparcie bliskich osób w moim życiu i to jest dla mnie najważniejsze. Nie przejmuje się negatywnymi opiniami na mój temat. Robię swoje. To moje życie, idę własną drogą, w zgodzie ze sobą, inni nie muszą tego rozumieć.
Podpisałeś nową umowę sponsorską. Czy sponsor wyznaczył Ci jakieś konkretne cele do osiągnięcia?
Od początku mamy jeden cel, zamieszać na Hawajach. Prędzej czy później tego dokonamy.
Oprócz treningów i startów w ostatnim czasie mocno rozwinęliście także jako team działalność marketingową. Jakie cele w tej przestrzeni sobie wyznaczyliście?
Moim celem jest, aby Team Karaś stał się marką samą w sobie. Powoli tak się dzieje. To mnie cieszy. Poszerzamy działalność m.in. rozwijając platformę IronmanInspiration. Team Karaś to przede wszystkim ludzie, nie tylko zawodnicy i triathlon. To również osoby, które chcą żyć aktywnie i niekoniecznie startować w triathlonie. To mnie cieszy najbardziej, kiedy zgłaszają się do mnie tak zupełnie różni ludzie, z odmiennymi celami. Ktoś wychodzi z nałogu, ktoś chce schudnąć, żyć zdrowo i aktywnie, ktoś inny chce być triathlonistą, mistrzem itd. Piszą, że ich do tego zmotywowałem. To jest dla mnie największe osiągnięcie, że ludzie dzięki temu co robię chcą zmieniać swoje życie.
Robert dziękuję za rozmowę i życzę, aby w końcu wszystko się poukładało. Co tam życzę, wierzę w to i kibicuję!
Marcin Dybuk
foto materiały prywatne Team Karaś
Czytaj także:
-
Kim jest Gustav Iden, nowy mistrz świata Ironman 70.3
-
Kalaszczyński i Peterek mistrzami Polski na dystansie długim.Wyniki