Wiadomości

Ironman Kopenhaga – epickie doświadczenie

Dla wielu zawodników debiut w Ironmanie jest niezwykłym wydarzeniem. Tak też było w przypadku Bartka Trzebińskiego, który podzielił się wrażeniami na łamach TriathlonLife.pl.

Ironman Copenhagen był moim pierwszym Ironmanem. Wszyscy doświadczeni triathloniści przestrzegali, że będzie ciężko, szczególnie w drugiej połowie biegu, a nie-triathloniści zastanawiali się, czy to jest w ogóle do zrobienia. Wyzwanie okazało się wykonalne. Chociaż jeszcze na linii startu sam wątpiłem, czy przebiegnę maraton po sześciu godzinach wcześniejszego wysiłku.

Pod kontrolą przed startem

Wszystko, co było pod moją kontrolą, było „ogarnięte” – sprzęt, odżywanie, nastawienie mentalne, no i przede wszystkim przygotowanie fizyczne. Tu należą się podziękowania dla trenera Tomka Kowalskiego z Trinergy. On zadbał o odpowiedni plan treningowy i przygotowanie około-treningowe. Z aspektów poza moją kontrolą, największą rolę odgrywała pogoda. Ta zapowiadała się idealna – okolice 20 stopni Celsjusza, minimalny wiatr, lekkie słońce. Ciężko wyobrazić sobie lepsze warunki do startu.

Przygody na pływaniu

Zapisałem się do najszybszej grupy pływaków, planujących dopłynąć szybciej, niż 1:04. Ambitnie, ale w moim zasięgu, przy pomocy słonej wody i pianki. O godzinie 7:10 był start. Wskakuję do wody i natychmiast zaczyna przeciekać lewa komora okularków. Po chwili zatrzymuję się, nakładam porządnie okularki i „łapię” kolejne nogi. W ławicy szybkich pływaków sunę do nawrotu, a po nim niespodzianka. Woda na środku sztucznej zatoki ma głębokość około pół metra! Wlokę za sobą glony. Wypłukuję piach spod paznokci. Nagle prawa noga sztywnieje – skurcz! Czy to koniec zawodów? Na szczęście chwila aktywnej medytacji w ruchu pozwala się rozluźnić. Do wyjścia z wody skurcze złapały mnie jeszcze dwa razy. Kilka zakrętów i jest brzeg. Zerkam na zegarek – UFF! Czuję się mniej zmęczony, niż po typowym treningu pływackim. Jest dobrze.

Duży pech na rowerze

Połowa trasy mega szybka, połowa taka sobie. Różnica wzniesień w płaskiej jak stół Danii wyniosła jednak aż 1200m według zegarka – sporo. Ruszam przez wyboiste centrum Kopenhagi. Mijam kilka osób, w tym Niemca Markusa. Nagle – łubudu! Na czwartym kilometrze wypada mi bidon z największą ilością kalorii. Zatrzymuję się. Klnę w myślach.  Zawracam, zbieram, zauważam brak połowy płynu. W myślach przeliczam, ile żeli będę musiał dodatkowo zebrać z bufetów. Doganiam Markusa, ogień, wyboje, studzienki. Nagle  na studzience wypada mi inny bidon. Tam też mam kalorie. Więc staję, zawracam, zabieram go z ziemi, Markus mijając mnie pozdrawia „See you again”. Lecę dalej.

Doganiam Markusa, mija chwila, zjazd, prawie 50 km/h na liczniku. Nagle wypadają dwa bidony zza siodełka (to jest jakiś 20 kilometr trasy). Tu już kląłem nie tylko w myślach. Powtarzam procedurę zbierania bidonów i zastanawiam się, ile razy jeszcze mnie to czeka na pozostałych do przejechania 160 km… Na szczęście to był koniec przebojów na rowerze. Zjadłem wszystko, co miałem, wraz z kanapką z żółtym serem i solą morską. Wykręciłem moc zgodnie z założeniami trenera. Dojechałem do drugiej strefy zmian (T2) bez większego zmęczenia. Czas przyzwoity, ale na pewno można poprawić aero i wtedy będzie szybciej.

Dialog żołądka i mózgu na biegu

Wybiegam z T2, jest lekko, a tempo 4:30/km. Za szybko – Jacek i trener przestrzegali, żebym tego pilnował. Zwalniam. Bufety, a jest ich ponad 20 na całej trasie. Przechodzę marszem, jem, piję, polewam się wodą. Jednak jest ponad 20 st. C i prawie cała trasa jest skąpana w słońcu. Oszczędzam siły, bo staram się jak najbardziej opóźnić nieunikniony kryzys. Niby płasko, ale co chwila jakiś mostek, podbieg. Więc zegarek ostatecznie pokazał 220m przewyższeń. W okolicach 7 kilometra zarejestrowałem dialog między mózgiem, a żołądkiem.

Mózg: „Coś mnie kręci w brzuchu, ale dam radę. Zostały już tylko trzy godziny biegu w emeryckim tempie”. Na to żołądek: „Z tą zawartością jelit nie dotrzemy wspólnie do mety”. Zaufałem żołądkowi. Toi toi gdzieś na 10 kilometrze, dwie minuty błogostanu i jazda. Po drodze wyprzedził mnie Łukasz Kalaszczyński, który też trenuje z Tomkiem. Kilka odwzajemnionych uprzejmości i tyle go widziałem. Wyprzedzili mnie także zwycięzca Cameron Wurf i drugi na mecie Lionel Sanders. Oni jeszcze u Tomka nie trenują. Więc uprzejmości było mniej.

Wsparcie dodawało skrzydeł

Doping kibiców, w tym tych najbliższych, był niewiarygodny. Wsparcie mentalne wszystkich Przyjaciół niosło mnie jak na skrzydłach. Dziękuję Wam wszystkim razem i każdemu z osobna! Największe podziękowania należą się Oli za cierpliwość i wyrozumiałość. Wykazała się świętą cierpliwością znosząc godziny, tygodnie i miesiące moich treningów i towarzyszących im zmiennych nastrojów. Na jej miejscu już dawno by mnie cholera wzięła.

Meta wisienką na torcie

Wbieganie na metę było doświadczeniem metafizycznym. Świadomość ukończenia pełnego Ironmana, czerwony dywan, wiwatujący kibice – to gigantyczny strzał adrenaliny i poczucie sportowego spełnienia. Czy można było uniknąć części wpadek? Pewnie tak. Czy dało się szybciej? Na pewno. Czy było warto? Hell yes! A w uszach wciąż mi brzmi sakramentalne: „BT, you are an Ironman!”

Na metę wpadłem z czasem 9 godzin 29 minut 38 sekund. Byłem 10 w kategorii wiekowej M45 (na 175) i 99 spośród wszystkich 1343 zawodników, którzy dotarli do mety. Ode mnie szybsza była też jedna kobieta! Ten czas i miejsce dały mi kwalifikację na Mistrzostwa Świata na pełnym dystansie Ironman, które odbędą się na Hawajach w lutym 2022 roku.

Bartosz Trzebiński
foto: materiały prywatne

Pokaż więcej

Powiązane artykuły

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Back to top button
X