Z Mazowsza na mistrzostwa. Piotr Kowalczyk walczy o TOP10

Start w Walencji miał być tylko treningiem, ale przyniósł cenne wnioski i sporą dawkę optymizmu. Piotr Kowalczyk – triathlonista, księgowy i tata – z pokorą i konsekwencją szykuje się do walki o czołówkę mistrzostw świata. A wszystko to między porannym treningiem, pracą i obowiązkami domowymi.
Kilka dni temu startowałeś w IM 70.3 Valencia. Jaki towarzyszy nastrój po zawodach?
Po samych zawodach zostaliśmy jeszcze parę dni w Walencji. Nie tylko zawodami człowiek żyje. Nastrój jest dobry, ale tydzień/dwa przed zawodami był dla mnie zawodowo trudnym okresem. Dlatego do Walencji dojechałem trochę na oparach, a i tak wyszedł z tego całkiem poprawny wyścig.
W kategorii M40-44 zająłeś 9 miejsce. Jak przebiegał wyścig z Twojej perspektywy?
Pływanie bez większych przygód. Pewnie nadrobione trochę dystansu, bo na długim odcinku wszyscy płynęliśmy po omacku – idealnie pod bardzo nisko wiszące słońce. W T1 – co u mnie nie jest oczywiste – udało mi się w miarę sprawnie ogarnąć i ruszyć na rower. Chyba trochę zbyt konserwatywnie zacząłem, bo jako kolarz wybitnie mazowiecki bardzo spokojnie zacząłem podjazd (trasa ma około 500 m przewyższenia). Zanim się człowiek zorientował, już było po podjeździe. Można i trzeba było pojechać tu mocniej.
Co było najbardziej wymagające podczas tego startu?
Na rowerze trudno było złapać rytm. Jako typowy triathlonista lubię się położyć, kręcić swoje i tyle. Tu na trasie jest sporo rond, zakrętów, kilka odcinków z gorszym asfaltem. Plus pocierpiałem trochę na biegu – na pierwszych kilometrach za T2 wlazł mi ból pleców, który dość długo nie chciał odpuścić. Może się jeszcze przyzwyczajam do nowej pozycji na nowym rowerze, może to jednorazowy temat. Jeździć, obserwować, jak to mówią.

Jakie wnioski razem z trenerem wyciągnęliście po tych zawodach?
Będziemy z Trenerem wszystko analizować, jak wrócę z Hiszpanii. Choć obaj patrzymy na te zawody z ostrożnym optymizmem. Start miał być treningowy i niewątpliwie był mocnym bodźcem. Trochę zawiodło bieganie, ale jestem pewny, że tu wróci prędkość.
Kiedy można ponownie spodziewać się Ciebie na starcie?
Tradycyjnie polski sezon otworzymy w Żyrardowie, na ¼. Tydzień później pierwszy raz zawitam na zawodach w Zimnej Wodzie. Wiele osób mi je polecało, w końcu uda się tam wystartować, tym razem na połówce.
Jakie postawiłeś sobie cele na sezon?
Cel jest jeden, w dwóch wydaniach: na obu startach na MŚ IM (pełen w Nicei i 70.3 w Marbelli) wbić się do pierwszej 10. mojej grupy wiekowej. Wymaga to jeszcze dużo, dużo pracy. Kto zna moje osiągi, wie, że najbardziej podciągnięcia wymaga rower. Zwłaszcza że obie mistrzowskie imprezy to jazdy po prawdziwych górach, więc samo aero sprawy tam nie załatwi, trzeba będzie uczciwie podeptać, żeby myśleć o łapaniu czołówki.
Wróćmy jeszcze do początków. Jak rozpoczęła się Twoja sportowa przygoda?
Od problemów zdrowotnych, nawracających ataków dyskopatii. Schylałem się po coś i już nie prostowałem. Na to poradził trening siłowy. Jak już wstałem z kanapy i zacząłem się ruszać, dojeżdżać rowerem do pracy, to się pojawił pomysł na triathlon. ,,Na serio” trenuję od wiosny 2019 roku, niezmiennie pod okiem Mateusza Kaźmierczaka.
Właśnie, wasza współpraca trwa już sześć lat. Jak ją oceniasz?
Fakt, że współpracuję z Mateuszem od początku 2019 roku mówi trochę sam za siebie. Rozumiemy się dobrze, Kazika metody przynoszą rezultaty. Same treningi z Kazikami jako grupą to też radocha, bo mamy grupę pozytywnie zakręconych zawodniczek i zawodników. Triathlon to sport drużynowy – angażuje nie tylko zawodnika, ale i jego najbliższych. Razem tworzy to z Kazików strasznie fajną społeczność.

Co na początku sprawiało Ci najwięcej trudności w triathlonie?
Na początku było klasycznie: byle przeżyć pływanie, będzie z górki. Potem byle przeżyć tylko trochę mniej straszny rower i będzie można już spokojnie biec. Może nie aż tak skrajnie jak w triathlonowych początkach, ale dziś jest podobnie – ,,moja” część zawodów to bieg, tam zwykle doganiam przynajmniej część kolegów, którzy mi wcześniej odpłynęli i odjechali. Dlatego jestem mało zadowolony z biegu w Walencji – efektu wow na biegu nie było.
Jak wygląda Twój standardowy tydzień pod względem częstotliwości treningów z uwzględnieniem regeneracji?
Przy treningu między 15 a 20+ godzin i pracy na etacie cudów nie ma. Pobudka na ogół 5:30-6:00 i trening przed pracą, potem trening po pracy. I to zwykle dość późny, bo zaraz po powrocie z biura mam czas, żeby poudzielać się na froncie, nazwijmy to, domowo-rodzinnym. Regeneracja jest w tym wszystkim najtrudniejsza, choć udaje mi się w tym sezonie robić na tym polu postępy. Śpię już bardziej 6-7 godzin dziennie. Do tego dochodzą w miarę regularne masaże, wizyty u fizjo.
Czym zajmujesz się poza sportem?
Pracuję za biurkiem, zarządzam działem księgowym w korpo.
W jaki sposób udaje się łączyć sport z pracą i życiem prywatnym?
To pytanie do moich domowników, bo to dzięki ich wyrozumiałości i zaangażowaniu się jakoś kręci. Staram się, żeby czas, kiedy nie trenuję, był poświęcony im (czy zwykłym domowym obowiązkom).
Jakie masz marzenia związane z triathlonem?
Cele na ten rok, to zapukać do top10 w mojej kategorii. Natomiast długoterminowo chcę bawić się triathlonem niezależnie od wieku i pozostawać w dobrej formie. Chodzi za mną też zrobienie roku bardziej biegowego niż tri.
Rozmawiał: Przemysław Schenk
fot. materiały prywatne