Rozmowa

Wacław Birecki wystartuje z synem na MŚ w Utah

Mimo zajęcia trzeciego miejsca w AG w Turcji zyskał slota na mistrzostwa świata w Utah. Tam wystartuje razem z synem, który jest też jego trenerem. To spełnienie marzeń dla Wacława Bireckiego.

Zająłeś trzecie miejsce w M60-64. Z perspektywy kilku dni jak oceniasz ten start?
Bardzo dobrze. Mam nieodparte wrażenie, że zasadne jest użycie sformułowania „wisienka na torcie”. Życzyłbym sobie i wszystkim innym, aby kolejne sezony kończyły się takim odczuciem.

To był Twój pierwszy międzynarodowy start pod egidą Ironmana. Jak wrażenia?
Faktycznie po raz pierwszy stanąłem na linii startu zawodów z serii Ironman jako zawodnik. Wcześniej jednak znałem tę atmosferę od drugiej strony barierek. Jeździliśmy z synem Jakubem, towarzysząc mu podczas startów. To przygotowało mnie do atmosfery w trakcie własnego międzynarodowego debiutu. Świadomość rangi wydarzenia, kontakt z innymi zawodnikami, trasy, a także poziom organizacji i to w tych szczególnych, wyjątkowych czasach – to wszystko wpłynęło na najwyższą ocenę. Wrażenia były wspaniałe.

Kiedy podjąłeś decyzję o starcie w Turcji?
Po starcie w Malborku, który miał być startem roku, a jednocześnie moim debiutem na dystansie ½ Ironman. Myślałem, że to będzie pierwszy start na takim dystansie. Skorzystałem jednak z okazji (tak trzeba to nazwać w dzisiejszej sytuacji pandemicznej) i wcześniej wystartowałem razem z synami w koleżeńskim starcie razem z kilkunastoma zawodnikami, potem z synem Michałem w Bolesławcu. 

Co się do tego przyczyniło?
Wynik Malborka. Tam zdobyłem pierwsze miejsce w kategorii. To pozwoliło zwiększyć i umocnić wiarę w siebie, ale zdecydował o tym też przypadek. Wcześniej Kuba wspomniał o tej destynacji. Ja z kolei zapowiedziałem, że już więcej nie pojadę z nim jako wsparcie logistyczne, kiedy mogę z nim wystartować. Jestem konsekwentny. Decyzja nie mogła być inna.

Jakie miałeś problemy logistyczne związane z podróżą do Turcji?
Podjęliśmy decyzję, że wyjazd połączymy z krótkim urlopem, który miał być dla nas chwilką odpoczynku i wytchnienia po ciężkim okresie tego i roku. Niestety dynamiczna sytuacja powodowana korona wirusem miała wpływ na odwołanie miejsca w już zarezerwowanym hotelu. Musieliśmy w pośpiechu szukać innych możliwości. Ponadto nowym wyzwaniem okazał się transport roweru.

Czy pojawiały się jakieś obawy przed startem?
Jestem dojrzałym i świadomym zawodnikiem, odnoszącym się z powagą do wyzwań, jakie sobie stawiam. Po pierwsze zadałem trenerowi i pozostałym synom pytanie, czy jest realne utrzymanie odpowiedniej formy przez tak długi czas. Nie odpuściłem ani jednego treningu podczas tego roku, a organizm „ma już swój przebieg”. Odpowiedź była pozytywna i tu nie miałem obawy. Choć nie, była jedna: jak sobie poradzę z pływaniem w rozbujanym morzu? Finalnie było super też na tym polu, po stronie obaw zdecydowanie trzeba zauważyć dynamiczną sytuację powodowaną ogólnoświatowym problemem. Zakaz wylotu, kwarantanna, odwołanie zawodów. Tego bardzo się obawiałem.

Jakie dostałeś wskazówki od syna Kuby, który też sam startuje w triathlonie?
W Malborku oraz w Turcji otrzymałem od trenera szczegółowo rozpisaną taktykę. Zakresy tętna, watów, ilość i czas suplementacji i nawodnienia. Wskazówki dotyczące psychiki i zachowań w odpowiednich strefach wyścigu. W Malborku były trafione w 100 procentach, a tym bardziej w Turcji. To, że udało mi się zrealizować te wytyczne, jest głównym filarem mojego sukcesu.

Zobacz też:

Witold Dzitkowski: Chcę być w TOP10 Patagonmana

Jak na Ciebie wpłynęła nagła decyzja organizatora o starcie w piankach?
W zeszłym roku miałem w kalendarzu startowym potknięcie podczas startu w Gdyni, gdzie etap pływacki był porażką. Tu jednym ze zdań, które usłyszałem od trenera było: „Nie popełniać głupich błędów”. Więc byłem przygotowany na start bez pianek, bo organizator zapowiedział podanie ostatecznej informacji na godzinę przed startem. Start w piankach to kolejny argument do znajdowania tylko dobrych informacji. Tylko takich wypatrywałem podczas tego startu.

Jak wyglądał sam wyścig z Twojej perspektywy?
Realizowałem zadania punkt po punkcie, ciesząc się ze wszystkiego, co robię. Byłem aż dziwnie spokojny i racjonalny. Na żadnym z odcinków nie pozwoliłem sobie na zmianę założeń. Udawało mi się realizować zadania zgodnie z planem. Wcześniej poznałem trasy, bo cztery dni przed zawodami trenowałem na miejscu. Po udanym pływaniu bez potknięć w strefie zmian. W pewnym momencie na rowerze wręcz przeraziłem się, że mam defekt koła, ale było ok. Ćwiczone zejście i dobieg do strefy T2 bez problemu i bieg. Tu mam najwięcej do poprawy. Nigdy nie lubiłem biegać. W połowie biegu przyszło zwątpienie. W tym momencie pomogła wcześniejsza praca z psychiką. Przyśpieszyłem, dobiegając ze skurczami do upragnionej mety. W trakcie konkurencji nie patrzyłem na czas, marząc o poprawie, choć o sekundę wyniku z Malborka. Udało się pobić PB o ponad osiem minut! Pojawiły się łzy szczęścia.

Jakie wrażenie na Tobie zrobiła atmosfera zawodów?
Wspaniałe. Profesjonalizm organizatora i zawodników. Serdeczna i fair play atmosfera przed i w trakcie zawodów. To było niewielkie miasto. Więc gdzie nie spojrzałeś – triathloniści. Super!

Jednak dopiero cztery dni temu dowiedziałeś się, że tym startem wywalczył slota na MŚ w Utah. Jaka była pierwsza reakcja na te wieści?
Skłamałbym, gdybym powiedział, że nie marzyłem o tym. W naszej sportowej rodzinie już wcześniej pojawił się temat, że jest realna szansa na tak wielki awans. Zapisałem się do Turcji i do Wenecji na przyszły rok, stawiając sobie to po stronie celów – jechać w przyszłym roku  razem z synem na mistrzostwa świata do Utah w Stanach Zjednoczonych. Lubię duże wyzwania, ale to było prawie nierealne. Wiedziałem, że jest tylko jedno miejsce w mojej kategorii. Byłoby ogromnym szczęściem zdobyć slota, będąc dopiero trzecim. Kiedy otrzymałem maila, siedziałem przez 10 minut i wpatrywałem się w ekran, bojąc się pomyśleć, że to jest właśnie „Apogeum radości”, którego życzył mi Jarek Kowalczyk – serdeczny kolega z naszego klubu GT KONA. Nastało właśnie w tym momencie!

Razem na te MŚ pojedziesz z synem, który wywalczył slota w Gdyni. Czy już planujecie treningi?
Nie może być innej odpowiedzi jak twierdząca. Mam jeszcze dzień, dwa na odsapnięcie i do roboty! Syn i ojciec na jednej, najważniejszej na świecie imprezie…szok!

Jak to jest być trenowanym przez własnego syna?
Nie mam z tym najmniejszych problemów. Jestem typem człowieka, który lubi „wojskowy dryg”. Tutaj syn jest moim trenerem i przełożonym. On wydaje polecenia, a ja realizuję. Tak zresztą funkcjonuje także moja żona Basia i kolejny syn Michał. Wszyscy mamy tego samego trenera. Stały kontakt z trzecim naszym synem Szymonem (trenuje ze swoim trenerem bieganie) pomaga w wymianie zdań i rad, co jeszcze można poprawić.  Jest także inny – najcenniejszy  aspekt tej sytuacji. Mamy jeden wspólny cel i pasję jako rodzina. Tym żyjemy i to pozwala nam spędzać ze sobą wiele cudownego czasu. Nie ma większej wartości.

Czym jest dla Ciebie wywalczenie slota na mistrzostwa świata IM 70.3 Utah?
Jest realizacją jednego z marzeń. Wielkich i na tak zwany doskok. Ponadczasowych.  Jest wielkim szczęściem i nagrodą za hektolitry wylanego potu i masę wyrzeczeń. Jest także kolejnym bodźcem do jeszcze większego wysiłku i stawiania kolejnych celów.

Czy to będzie główny start w przyszłym roku?
Zdecydowanie tak. Waga tego wydarzenia tego wymaga. Nie można rozpraszać uwagi na cele pośrednie. Może być tylko realizacja planów startowych w etapie treningowym, a te przedstawi mi mój trener.

Jak wyglądają Twoje najbliższe plany sportowe?
Dbać o siebie i nie przestawać, dopóki sił starczy. Wiek to nie liczba, tylko stan ducha. Trzeba czerpać pozytywy z tego, co robisz, a nie szukać problemów. Tymi pozytywami wspierać się i czerpać siły do stawiania czoła przeciwnościom. Cel? Kiedyś całkiem nierealny – teraz rysujący się na widnokręgu marzeń, czyli MŚ Ironman na Hawajach. Chcieć to móc!

Przemysław Schenk

Pokaż więcej

Powiązane artykuły

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Back to top button
X