Wiadomości

Greek Hero Extreme Triathlon – igraszki z bogami w oliwnym gaju

Niedawno wystartował w ekstremalnych zawodach w Grecji. Witold Dzitkowski specjalnie dla TriathlonLife.pl podzielił się wrażeniami.

Trzecia nad ranem, oczy niewyspane, nie mogę zasnąć, a za oknem… No właśnie, za oknem cisza.

Nie jest to pustka, lecz coś zupełnie innego. Przenikliwa wręcz cisza, która buduje napięcie, przyprawia o dreszcze. Rodzi wiele pytań i wątpliwości. Ten moment, kiedy uzmysławiasz sobie, że za kilka chwil staniesz się częścią czegoś wyjątkowego, wręcz epickiego. Wydarzenia, które może nie odmieni losów świata, lecz na pewno odciśnie piętno na Tobie i na Twojej dalszej historii.

Stawienie czoła „bestii”

I tak stanąłem o 5:20 u bram weneckiej twierdzy, na wyspie Corfu, jako jeden z niewielu śmiałków, gotowy stawić czoła „bestii”. Inaczej nie da się określić Greek Hero Xtreme Triathlon (full distance, z przewyższeniem na trasie ponad 5300 metrów), z którym miałem się zaraz zmierzyć. Choć już sama formuła wskazywała, że nie będzie miło i przyjemnie, to rzeczywisty poziom trudności okazał się bardzo brutalny.

Spontaniczna decyzja

Jak zawsze w moim przypadku, decyzja o starcie w zawodach była bardzo spontaniczna, podjęta dosłownie w sekundzie, po obejrzeniu filmu promocyjnego. Zresztą trafiłem na niego przypadkowo. Bez kalkulacji, wielkiego pomysłu, ale z chęcią zmierzenia się z kolejnym dużym wyzwaniem i z motywacją, która narastała we mnie po ukończonych zawodach Patagonman w Chile.

Skoro już wiedziałem, że to zrobię, szybka konsultacja z trenerem, Hubertem Królem, co do opcji przygotowania się w domowych warunkach do pełnego dystansu na początku polskiego sezonu. Rozmowa, plan i decyzja, że ponownie robimy to razem. W końcu to zawody z serii xtri. Tutaj dobry suport, nie dość, że jest wymagany przez organizatora, to w moim odczuciu jest on kluczowy, jeśli myślimy o powodzeniu. Zawody miały się odbyć w połowie kwietnia, jednak ze względu na pandemię covid-19, pierwotna data została przeniesiona na 16 października. Taka zmiana w kalendarzu oznaczała dla mnie duże zamieszanie. To związane jest z sezonowością w pracy zawodowej, ale nikt nie mówił, że będzie łatwo.

Zapoznanie z trasą

Przylecieliśmy na Corfu pięć dni przed zawodami, aby zapoznać się z trasą triathlonu. Profil trasy oraz fakt, że zawody odbywają się na wyspie (wyścig w formule „point to point”), sprawiały, że dobra nawigacja i właściwe rozplanowanie możliwości suportu, mogły okazać się kluczowe, podczas tak trudnych zawodów. Rzeczywiście, na trasie spotkaliśmy kilka niespodzianek. Choćby logistyka z T1 do miejsca startu, odcinki trasy z ruchem wahadłowym, czy wąskie i kręte drogi, gdzie pomoc dla zawodnika była niemożliwa.

Przechodząc już konkretnie do zawodów, start pływania odbywał się przy historycznym Mon Repos Beach Dock.

Wymagające pływanie

Prognozowana temperatura wody morskiej oscylowała pomiędzy 17-20 stopni. Potem się okazało, że to miało wpływ na rzeczywistość. Organizatorzy zezwolili nie tylko na pianki (te akurat były obowiązkowe), ale także na dodatkowe neoprenowe czepki, rękawice, buty. Jednak w związku z panującymi warunkami, nikt ze startujących nie skorzystał z dodatkowych możliwości. Start z wody z oświetlonymi bojkami asekurującymi, w ciemności, planowany początkowo na szóstą rano, miał miejsce o 7:10. O zaistniałej zmianie dowiedzieliśmy się kilka dni wcześniej z racebooka oraz na obowiązkowej odprawie w przededniu zawodów. Moim zdaniem, pierwotna godzina startu była bardziej trafiona, gdyż pozwoliłaby na dłuższy bieg jeszcze przed nastaniem zmierzchu.

Początkowo spokojne morze, z każdą chwilą falowało coraz bardziej. Dla słabych pływaków to nie było dobrą prognozą. Prosta nawigacja, wzdłuż wybrzeża, z obranym azymutem na otulone światłem mury twierdzy, kontrastowały z przebijającym się blaskiem wschodzącego słońca. Dodatkowo odczuwalne były dość silne prądy morskie, które momentami bardzo utrudniały pływanie. Szczególnie to było widać w końcówce etapu pływackiego, gdy trasa opływała twierdzę. Ze względu na fale i wspomniane prądy morskie, radzę trzymać się około 10 metrów od murów. Gdyż większa fala i można mieć bliskie spotkanie ze skałami. To w najlepszym wypadku skończy się podziurawioną pianką i licznymi siniakami.

Wyjście z wody było kamieniste. Po kilku metrach przechodzi w kamienne schody, które prowadzą nas do wnętrza twierdzy, gdzie na dziedzińcu zlokalizowana jest strefa zmian. Trafionym pomysłem okazało się założenie butów zaraz po wyjściu z wody. To pozwoliło na unikniecie obtarć stóp, które jak się później okazało, przydarzyły się zawodnikom po 300 metrach kamiennych, wiekowych schodów. Przy okazji można zdjąć piankę. Nie ma niestety natrysków, co po kąpieli w słonym morzu, byłoby wskazane. Warto pamiętać o butelce z wodą do spłukania soli morskiej. To ekstremalny wyścig. Dlatego nie ma sensu dodatkowo utrudniać sobie warunków dodatkowymi obtarciami.

Istotna rola suportu

Jak ważną rolę odgrywa suport, możemy przekonać się w T1. On jest odpowiedzialny za zebranie wszystkich rzeczy zawodnika i pomoc w sprawnym przejściu pomiędzy dyscyplinami. Nowością dla mnie był lokalizator GPS, pozwalający śledzić rywalizacje na trasie. Umożliwiał też szybką i dokładną lokalizację zawodnika w razie sytuacji awaryjnej.

Wymagający rower

Powiedzieć o trasie kolarskiej, że jest wymagająca, to jakby nie powiedzieć nic. Jest tutaj wszystko, o czym marzymy, a także to, czego chcielibyśmy uniknąć. Piękne widoki, przeplatane z ciężkimi wspinaczkami, długie lecz techniczne zjazdy i niestety nie zawsze dobrej jakości asfalt. Zawody rozgrywane są w ruchu otwartym. To trzeba mieć z tyłu głowy, bo nierzadko greccy kierowcy zapominają o bezpiecznej odległości podczas wyprzedzania. Początkowo dość niewinnie wyglądający odcinek poprowadzony wzdłuż wybrzeża, obfitujący w piękne widoki, po 48 kilometrach zamienia charakter o 180 stopni. Kolejne pojawiające się i znikające zakręty 15 kilometrowego podjazdu pod Pantokrator przynoszą kolejne „ścianki”. Ich nachylenie dochodzi od 17 procent. Odrobinę wytchnienia dostajemy w połowie wspinaczki, ale jest to jakże ulotna chwila, gdzie szybkie węgle mogą decydować o być, albo nie być na dalszym etapie rywalizacji.

Szybki i przyjemny zjazd w mgnieniu oka zmienia charakter. Ciasne i techniczne nawroty sprawiają, że możemy zapomnieć o odpoczynku. Musimy zachować duże skupienie, aby nie przestrzelić zakrętu i znaleźć się pod kołami nadjeżdżających z naprzeciwka samochodów, których nie brakuje na popularnej wśród turystów trasie. Ciągłe hamowanie i dokręcanie na dużym ciśnieniu, to cały obraz tego odcinka. Jego już za chwilę i tak docenimy podczas kolejnych pięciu kilometrów wspinaczki po legendarnych 22 serpentynach prowadzących do Sokrati.

Jest to odcinek, gdzie rozstajemy się z naszym suportem. Nachylenie dochodzące miejscami do 18%. Ciągłe zmiany kierunku jazdy i bardzo wąska droga nie pozwalają tutaj na jakąkolwiek pomoc z zewnątrz. To trzeba wziąć pod uwagę, ustalając plan żywieniowy.  Osiągamy przełęcz, łapczywie łapiąc oddech, z nieśmiało przebijającym się uśmiechem, który podpowiada nam, że najtrudniejsze podjazdy są już w nogach. Nie dajmy się zwieźć tym odczuciom. Ciągle pozostaje nam 100 kilometrów do T2 i ponad 1000 metrów przewyższenia.

Trudny zjazd

Kilka głębokich oddechów, łyk wody i zaczynamy zjazd. Początkowo trudny technicznie, prowadzi nas w stronę wybrzeża. Mokra nawierzchnia po północnej stronie zbocza oraz momentami bardzo słabej jakości asfalt wymaga najwyższego skupienia. Ważne, aby na przełęczy ubrać coś na siebie, gdyż wiatr i zacienienie szybko mogą nas wychłodzić.

Tak docieramy do głównej drogi, która poprowadzi nas kolejne 30 kilometrów. Jest to wręcz idealna okazja na uzupełnienie zapasów energetycznych. Zanim dotrzemy do kolejnego znaczącego podjazdu, mamy dość płaski odcinek. Na nim znajduje się tylko dwukilometrowe wzniesienie o niewielkiej skali trudności.

Trzecia przełęcz, to nieregularny podjazd gajem oliwnym. Wygląda niewinnie, ale 10% odcinku na tym etapie wyścigu, potrafi zaskoczyć. Zwłaszcza w promieniach słońca, gdzie każdy powiew wiatru zdaje się być kojącym oddechem zesłanym przez mitologicznych bogów, jako nagroda dla strudzonego wędrowca.

Jeszcze tylko długi, kręty zjazd, podczas którego mijamy zlokalizowaną w niedalekiej odległości metę zawodów i rozpoczynamy 50 kilometrowy odcinek, gdzie nie napotykamy większych trudności. Przynajmniej w teorii, gdyż jak to w życiu bywa, a na Greek Hero już na pewno, miło i przyjemnie być nie może. „Shit always happens”, tak było i w naszym przypadku. Dwa dni przed wyścigiem Corfu nawiedziły ulewne deszcze powodujące podtopienia i osuwiska błotne. Ostatni 30 kilometrowy fragment trasy kolarskiej to slalom pomiędzy zwałami błota na drodze, przejazdy przez strumienie płynące całą szerokością szosy oraz mokre i pełne naniesionego błota zjazdy, gdzie o uślizg koła nietrudno. Zwłaszcza na zmęczeniu, z którym już przyszło nam się oswoić.

500 metrowy podjazd doprowadza nas do centrum urokliwej miejscowości Kinopiastes, gdzie zlokalizowana jest strefa T2. Powiedzieć strefa, to mocno na wyrost. Stoliczek z zakąskami, wodą i colą, krzesełka, parasol oraz miły Pan, który pytając o numer startowy, próbuje zagaić rozmowę. Nie należy stronić od miłej konwersacji, ponieważ jak przekonałem się na własnej skórze, dalej jest już tylko trudniej. Do tego solo i w zmroku… „alone in the darknes” i wszystko w temacie.

Krew, pot, łzy…

Określenie trasa biegowa, w przypadku Greek Hero to chyba tylko stosowanie ogólnie przyjętej nomenklatury. Uwierzcie mi, tutaj nie pobiegacie. Krew, pot, łzy i porachowane kości, wszystko to na piekielnym zmęczeniu, dużym otępieniu i z lekka nutą adrenaliny. Mamy początkowo niezbyt wymagający odcinek. Przebiega przez wioski i gaje oliwne, ale tylko na dystansie pierwszych ośmiu kilometrów.

A co dalej? Już tylko w górę i w dół. Stromo, bardzo stromo. Mamy 3 kilometry po plaży, do której musimy dojść osuwiskiem, które zabrało drogę. Miejsce niebezpieczne, zwłaszcza po zmroku, ale skutecznie rozbudza, po nużącym podejściu wśród gęstych zarośli. Plaże oddzielone są kilometrowym odcinkiem skalnym, gdzie ręce zmuszone są intensywnie popracować. Każdy krok trzeba przemyśleć. Głazy to przypadkowe ułożone rumowisko, osuwającego się klifu, które wpada do morza. Fale rozbijające się o głazy przynoszą bryzę, która daje odrobinę świeżości. Jednocześnie stwarzają duże niebezpieczeństwo, poślizgnięcia się na mokrych kamieniach. Niby tylko 1000 metrów, a ciągnie się w nieskończoność, wyciągając z nas resztki energii, której i tak już mamy śladowe ilości.

Po zejściu z piasku czeka nas podejście w zaroślach o długości 1500 metrów, gdzie nachylenie potrafi „odciąć”, a już na pewno mocno wchodzi w nogi. Podobnie jak następujący dalej dwukilometrowy, stromy zbieg do miejscowości Vatos, gdzie jest zlokalizowany punkt żywieniowy i możliwe jest spotkanie z suportem. Należy uważać na oznaczenie trasy. Istnieją dwie równoległe ulice, które łatwo pomylić. Jedna z nich wyprowadzi nas w pole, dosłownie. A powrót to dodatkowa  trzy stumetrowa ścianka z niezliczoną ilość słów, których ślina nie powinna przynosić na język. Niestety, znam to z autopsji.

Przedwczesne zakończenie zmagań

Dla mnie zawody zakończyły się w Vatos. Po dotarciu do punktu żywieniowego podjąłem decyzję o zejściu z trasy. Na przysłowiowej „bombie”, skrajnie zmęczony, mając przed sobą jeszcze dwie duże góry i łącznie ponad 1000 metrów w pionie, z ciężkim sercem musiałem uznać wyższość Greek Hero. Nie udało się poskromić „bestii”. Wieniec oliwny nie dla mnie, przynajmniej jeszcze nie teraz…

Na zawodników pozostających w walce drugi punkt żywieniowy, znajdował się na 30 kilometrze, gdzie organizator sprawdzał obowiązkowe wyposażenie zawodnika (czołówka + druga zapasowa, koc termiczny, min 500 kcal jedzenia, telefon z numerem awaryjnym). Od tego miejsca, ostatnie 10 kilometrów trasy, praktycznie tylko pod górę, zawodnik pokonuje z suportem.

Meta nie dla mnie

A meta, niestety nie było mi dane poznać jej w ferworze walki. Zlokalizowana została na szczycie ruin Angelokastro. Stamtąd rozpościera się imponujący widok, a już sama droga do niego jest nie lada atrakcją.

Zawody ukończyło łącznie 15 zawodników. Wygrał Petr Vabrousek z imponującym czasem 13 godzin. Drugi był Mark Livesey, a podium dopełniła jego żona Caroline, która ma już w swoim życiorysie wygraną podczas zawodów Canadaman Xtreme Triathlon.

Impreza z potencjałem

Greek Hero Xtreme Triathlon to kameralne zawody debiutujące w cyklu WorldXtri, jednak z dużym potencjałem rozwoju, piekielnie wymagającą trasą, a co najważniejsze z dobrą organizacją, która na razie nie jest przesadzona i napompowana. Właśnie ten klimat, który stworzyli organizatorzy oraz skala trudności, wyzwala chęć powrotu i ponownych zmagań z trasą.

Nie należy zostawiać niedokończonych tematów, a dla mnie takim tematem jest właśnie Greek Hero. Tylko cicho, żeby nikt się nie dowiedział. Gdyby marzenia były zbrodnią, to odsiadywałbym dożywocie.

Greek Hero Xtreme Triathlon jest brutalny i nie pyta, dlaczego nie trenowałaś wystarczająco dużo. Premiuje tych najbardziej wytrwałych, najlepiej przygotowanych i zachłannych na sukces. Pamiętaj o tym, bo lekcja będzie dotkliwa.

Witold Dzitkowski
foto: materiały prywatne

Pokaż więcej

Powiązane artykuły

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Back to top button
X