Rozmowa

Sierpińska: Triathlon nie jest zbyt popularny w Norwegii

Mieszka i trenuje od 1,5 roku w Trondheim. Do triathlonu w 2013 roku namówił ją partner. Do tej pory wygrała m.in.: Tatramana i zdobyła kilka medali mistrzostw Polski. Monika Sierpińska namawia kobiety do sportu.  

Od kiedy mieszkasz w Norwegii?
Od 1,5 roku. Powodem tej decyzji było życie zawodowe mojego partnera.

Jak wyglądała aklimatyzacja w nowym miejscu?
Dla mnie akurat zmiana otoczenia jest normą. Po prostu mocno się nad tym nie zastanawiam. Wręcz przeciwnie. Trzeba działać według nowych reguł. Na pewno jeszcze dwie rzeczy sprawiły, że było mi znacznie łatwiej. Po pierwsze, dostałam znajomych „w spadku” od partnera, który mieszka tu już parę lat. To jest coś naprawdę bardzo istotnego, czyli mieć osoby, z którymi od razu można wejść na bliższy poziom relacji. Na pewno  pomocne było to, że z duszy i serca jestem jak Norweżka (z wyglądu i ubierania się podobno też). Więc zatraciłam własną oryginalność w tym kraju. Tutaj większość lasek pasjonuje się sportem i są aktywnymi mamami. W Polsce ludzie bili mi brawo, jak widzieli mnie robiącą falenicką pętlę biegową z wózkiem. A w Norwegii? Jest ulewa. Robię z wózkiem pięć kilometrów podbiegu. Liczę w duchu, chociaż na jakieś uśmiechy uznania. A tu nic. To norma. Zrozumiałam to, mijając w tym deszczu pod górę dziewczynę, która wciągała oponę od ciężarówki. To mi też bardzo pomaga, bo Norweżki traktują mnie jak swoją. Zaraz zapraszają na bieganie, czy do domu. Spotkałam grupę norweskich „matek polek”, większość z nich siedzi już w tym kraju ponad siedem lat. Narzekały, że do tej pory żadna Norweżka nie zaprosiła ich do domu.

Co sprawiało Ci największy problem z przystosowaniem się do nowego miejsca?
Z jednej strony nic, zaś z drugiej po prostu nie czuję się sercem tak blisko Norwegii. Po prostu mam przyjaciół od dzieciństwa w Polsce. Do tego trochę też nie lubię rozmawiać po angielsku. Mówię komunikatywnie. Wszystko przekażę, ale jednak w moim stylu bycia niezwykle istotny jest element językowy, gra słowem, czy zabawa językiem. Mam wrażenie, że po angielsku muszę spłaszczać swoje komunikaty. Czuję, że osoby, z którymi rozmawiam po angielsku, nie będą w stanie poznać mnie w pełni z całym kolorytem.

Co Cię najbardziej zaskoczyło w zachowaniu miejscowych?
Brak przywiązywania wagi do jedzenia. Generalnie w Norwegii ta sprawa i tak już mocno się  zmieniła, ale na pewno nie jest to kraj wysublimowanych smaków i dobrych potraw. Większość Norwegów w ciągu dnia zjada po prostu zimną kanapkę. Nieraz z naprawdę średnim w smaku smarowidłem makrelowym.

sierpińska

Zobacz też:

Agnieszka Badyna chce zarażać kobiety triathlonem

Jak oceniasz warunki treningowe dostępne do uprawiania triathlonu?
Dwojako. Mieszkam w Trondheim. To jest mekka sportowców. Po prostu na każdym kroku ktoś ciśnie na rowerze, biegnie, jeździ na biegówkach, czy nartorolkach lub się wspina. Tereny są nieziemskie. Mamy morze, jeziora, góry – mnóstwo szlaków. Więc bardzo łatwo jest o tereny do biegania (o ile komuś nie przeszkadza niesprzyjająca często pogoda). Zimą raczej wszyscy przerzucają się na biegówki (na chodnikach jest lód, a w górach kopny śnieg).  Świetne są też warunki do jazdy na rowerze. Czasem onieśmiela kultura kierowców względem rowerzystów i chciałoby się zakrzyknąć do kierowcy, żeby już Cię wyminął, bo jest już wystarczająco miejsca. Na plus można też dodać długie dni w lecie, w zasadzie całą noc jest w miarę jasno. Jednak pływanie jest już słabiej dostępne, ale nie ma tragedii.

Jakie są możliwości dla pływaków?
W sezonie letnim w okolicach Trondheim pełno jest jezior, w których można pływać. Fiord też zaprasza. Jednak niestety Norwegia nie jest krajem pływaków. W mieście mającym 200 tysięcy mieszkańców są tylko dwa baseny. Z tego jeden jest parkiem wodnym, do którego wstęp można wykupić jedynie na cały dzień. Cena wejścia wynosi 90 złotych. Jednak są na to sposoby. Czyli stowarzyszenia. One są bardzo popularne w Norwegii.

Należysz do jakiegoś stowarzyszenia?
Zapisałam się do Klubu Triathlonowego Trondheim. Należę do stowarzyszenia i w ramach opłaty członkowskiej mam wstęp na wspomniany już drogi basen. Treningi odbywają się dwa razy w tygodniu. Przyznam, że ta przygoda wyszła mi znacznie taniej, niż trenowanie w Polsce. Za roczne członkostwo, w tym trening na basenie wraz z opłatą za wejście dwa razy w tygodniu, trening biegowy – raz w tygodniu, w sezonie trening na wodach otwartych raz w tygodniu plus wspólne wyjścia na rower i bieganie – 700 złotych. Jednak trzeba zdać sobie sprawę z tego, że działalność tego klubu jest na zasadach typowych dla Norwegów. Z nastawieniem na dobre spędzenie czasu i bez zbędnego nastawienia na jednostkę. Po prostu grupa osób postanowiła spędzić aktywnie czas. Takie nasze Towarzystwo Krzewienia Kultury Fizycznej z własnym drewnianym domkiem, w którym odbywają się integracje.

Jak się różnią kulturowo i obyczajowo Norwegowie i Polacy?
Opiszę to z perspektywy aktywności fizycznej. W Polsce sport nie jest jeszcze traktowany jako element życia codziennego. Osoba, uprawiająca daną dyscyplinę, a jeszcze do tego taki triathlon, może czuć się wyjątkowa. Znajomi słysząc o takiej pasji, reagują „o wow, no niesamowite, to jesteś z żelaza, jesteś gościem, podziwiam”. Wokół tego jest też tworzony marketing triathlonu, czyli sport dla twardych ludzi. Na starcie słychać werble, jakbyśmy nie wiem, na jaką szli wojnę. Do tego dochodzi podniosła muzyka i łezka w oku. Więc nie ma też co się dziwić, że wokół tego tworzą się typowe i często wyśmiewane zachowania, czyli puszenie się, opowiadanie pod prysznicem basenowym o wyczerpujących treningach na tyle głośno, żeby osoba mydląca się pod prysznicem obok, na pewno usłyszała.

Czy w Norwegii jest podobnie?
Tam po prostu takie zachowanie byłoby śmieszne. Prawie każdy jest aktywny sportowo. To tak jakby się puszyć myciem zębów. Tutaj po prostu większość osób trenuje. To nie wyróżnia ludzi. Jednak dzięki temu każdy Cię zrozumie, że bierzesz sobie dzień wolny na sport, jak jest ładna pogoda, czy obok biurka masz cały ekwipunek na wyprawę w góry. W ogóle w Trondheim panuje sportowa moda, jakby każdy mógł zaraz zacząć biec. Wielkim zaskoczeniem dla mnie było to, że po jednostce pływackiej w klubie triathlonowym nie mówi się o treningu. Został zaliczony, więc każdy ucina ogólną pogawędkę, po czym wkłada buty biegowe lub rowerowe i udaje się w kierunku domu.

Jak byś określiła popularność triathlonu w Norwegii?
Nie jest to zbyt popularny sport. Decydują się na niego osoby próbujące spróbować czegoś innego. Na pewno nadal pierwsze miejsce mają biegówki.

sierpińska

Czytaj także:

Ola Korulczyk: Ciąża nie wyklucza ze sportu

Jak koronawirus odbił się na sporcie w Norwegii?
W tej chwili zostałam „uwięziona” w Polsce. Więc mogę opowiadać to, co przekazał mi mój partner. Kiedy były zamknięte wszystkie siłownie, to całe miasto zostało oblepione osobami ćwiczącymi na świeżym powietrzu. Z głośniczkami, robiącymi pompki, skaczącymi na ławki. W sumie to mnie nie dziwi. Nawet i bez koronawirusa na placach zabaw widzi się matki robiące pompki, czy dziewczyny, które podczas spotkania zamiast sączyć kawkę,  postanowiły powskakiwać sobie w półprzysiadach na ławkę. Dodam, że zaczęłam tę modę uskuteczniać też w Polsce. Jednak mam nieodparte wrażenie, że uchodzę w okolicy za lokalnego błazna.

Czy Norwegia jest już Twoim docelowym miejscem?
Myślę, że jeszcze najbliższe dwa lata spędzę w Norwegii. Planuję wyrobić sobie mocną nogę. Pod domem zaczyna się pięciokilometrowy podjazd. Jeśli dodamy wcześniej zjechanie 5 km,  to daje nam 10 km podbiegu/podjazdu. Brzmi nieźle co? Do tego mam koleżanki Norweżki, z którymi się ścigam. Mimo wszystko docelowo planuję spędzić życie w Polsce. Mam cudowną firmę – inicjatywę “Tylko spróbuj”. Organizuję kobiece wyjazdy, warsztaty. Kocham to! Chcę im dawać to samo, co daje mi triathlon, czyli przeżycia i zadbanie o zapomnianą często strefę czasu wolnego, flow, czystej radości życia.

Kiedy zaczęła się Twoja przygoda ze sportem?
Już w dzieciństwie. Jestem spod Warszawy. Wszyscy moi znajomi jako dzieci byli „czarni” i grali w kosza. Do tego  tworzyliśmy zawsze grupę reprezentacji od wszystkiego w szkołach. Chyba niemalże w każdej szkole tak było, że ta sama grupa osób reprezentowała placówkę we wszystkich sportach – od ręcznej, po piłkę nożną oraz lekkoatletykę.

Z którą dyscypliną masz najlepsze wspomnienia?
Pewnie z koszykówką. Dziewczyńskie drużyny w streetballa (tu w sumie widzę ogromną analogię do kobiecego triathlonu – pełno drużyn męskich i ze trzy kobiece), godziny spędzone na boisku – mecze, gra w króla, w 21. Mówiąc szczerze, oprócz waleczności to grałam raczej słabo. Jestem stworzona do sportów, w których nie trzeba zbyt orientować się przestrzennie. Napieranie do przodu wychodzi mi znacznie lepiej.

Dlaczego postanowiłaś zadebiutować w triathlonie?
Mój ówczesny przyjaciel, a teraz partner rzucił po pijaku pomysł, żeby wystartować w triathlonie. To był 2013 rok. Więc naprawdę większość osób nie wiedziała, co to jest, ale się zgodziłam. Zapisaliśmy się na zawody w Suszu. Wyznaję zasadę „teraz prędko, zanim dotrze do nas, że to bez sensu”. To był luty, a zawody miały odbyć się w czerwcu. Słabo pływałam, ale następnego dnia zadzwoniłam do znajomej, żeby „pożyczyła mi” własną córkę, która trenuje pływanie. I tak to się zaczęło. Trafiłam też do grupy biegowej – pełnej ambitnych osób. Więc szybko pojawiły się u mnie kontuzje.

Jak wspominasz tamte zawody?
Przyjechała moja rodzina i to było totalnie wzruszające. Najbardziej bałam się pływania. Jednak chciałam tylko ukończyć ten triathlon. W trakcie rywalizacji szybko się okazało, że czuję się jak ryba w wodzie. Było super. Wówczas zajęłam trzecie miejsce w kategorii. Potem  zapisałam się na kolejne triathlony – Frydman Triathlon na dystansie sprinterskim oraz ¼IM w Przechlewie i olimpijkę na Iron Dragon.

Zajrzyj do:

Łukasz Sosnowski: Chcę zrobić życiowy wyścig w Nowej Zelandii

W jaki sposób zadziałał na Ciebie ten udany debiut?
Jak coś wychodzi, to chce się coraz więcej. Nie mam totalnie polotu do pływania. Ciało mnie się nie słucha i jak to trenerka Marlena Dobrasiewicz mówi, że jestem w wodzie fabryką tworzącą niesamowitą ilość energii, która idzie w kosmos. Okazuje się, że na bieganie i kolarstwo dostałam genetyczny dar od losu.

Jakbym tylko miała do tego mózg psychopaty, to naprawdę daleko bym zaszła.

Na nieszczęście dla sportu, a na szczęście dla mnie lubię korzystać sobie z różnych aspektów życia i nastawienie wyłącznie na trenowanie po prostu mnie nudzi. Mimo to kilka razy udało mi się zdobyć mistrzostwo Polski w sprincie amatorów. Do tego zdobyłam MP w crosstriathlonie amatorów. Byłam na pudle w zasadzie prawie na każdej imprezie, na której startowałam. Wygrałam Tatramana, czy ukończyłam z dobrym wynikiem triathlon na pełnym dystansie Ironmana po górach (Janosik xtri na Słowacji).

Partner namówił Cię na triathlon. Jak Ci pomaga w Twojej przygodzie ze sportem?
Właśnie, mój partner wymyślił mi triathlon. Jednak sam nigdy nie wystartował, ale jest mocno wysportowaną osobą. Mimo to chce pozostać w relacji ze sportem „to, co ziomeczki, na rower skoczymy?”. Żadnego „trenowania”. Dodam też, że to dzięki niemu tak wyrobiłam się na rowerze. Na początku jeździliśmy tylko we dwójkę. Za każdym razem słyszałam od niego pokrzykiwanie: „to, co Moniś, tylko tak frajersko umiesz jeździć, to ma być szybko?”. I cisnęłam, cisnęłam. Potem wreszcie poszłam na rower z innymi i szybko się okazało, że nie byli w stanie dotrzymać mi koła. Teraz ostrzę sobie pazurki na to, żeby pojechać na rower z norweską grupą. Nic tak nie podciąga kondycji, jak trenowanie z lepszymi.

Czy ktoś z rodziny oprócz partnera też ma kontakt z tym sportem?
Kiedyś z tatą i siostrą stworzyliśmy sztafetę. Tata postanowił wystartować na góralu marki romet, gdzieś z czasów mojej pierwszej komunii. Dostał owacje. To był triathlon w Piasecznie. Niestety, wprowadzili już nakaz jazdy na rowerach szosowych. Szkoda, bo to eliminuje na przykład mojego tatę, który ze względu na problemy z kręgosłupem nie chce wsiadać na kolarkę.

Jakimi wartościami kierujesz się w życiu?
To jest bardzo trudne pytanie. Bo tych wartości, o których staram się pamiętać, jest tak wiele. Tak jak każdy cały czas muszę korygować kurs, podnosić się z upadków i przypominać sobie, co jest ważne w życiu. Na pewno kluczowe dla mnie jest to, co pozostawiam po sobie i co się dzieje wokół mnie. Ważne jest poczucie, że własnym istnieniem raczej wzbogacam świat, niż go zubażam.

Jak one się mogą przełożyć na triathlon?
Na pewno zwracaniem uwagi na to, żeby własnym trenowaniem nie wyrządzać szkody bliskim. Staram się też trochę odczarować triathlon. Namawiam szczególnie kobiety, że naprawdę warto spróbować, jeśli mają chęć. Bo mówienie o triathlonie, że jest „tylko dla ludzi z żelaza”,  stało się genialnym zagraniem marketingowym.

Jakie masz triathlonowe marzenia?
Od dwóch lat jestem zapisana na kolejny start na pełnym dystansie w górach. Tym razem we francuskich Pirenejach (ciąża przerwała możliwość startowania) – Bearman, ale naprawdę nie wiem, czy dam radę wystartować w tym roku. Kiedyś trzeba odrobić firmowe straty z czasów koronawirusa.

Czy chciałabyś jeszcze po triathlonie zadebiutować w innych sportach?
Bardzo podobają mi się rajdy przygodowe, może coś ze sky runningu. Chcę też pochodzić z dzieckiem po norweskich hyttach leśnych. Podoba mi się bouldering. Zobaczymy.

Rozmawiał: Przemysław Schenk
foto: materiały prywatne

Pokaż więcej

Powiązane artykuły

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Back to top button
X