Rozmowa. Wolność według Maćka Hawrylaka
To był normalny dzień. Przeglądałem fejsbukowe wpisy znajomych. Ot tak, dzień jak co dzień (dzień po dniu, wciąż się dzieje życia cud). Zobaczyłem nowy post Marka Strześniewskiego, jednego z najpiękniejszych intelektualnie ludzi, których na swojej drodze spotkałem (fizycznie zapewne również nie ustępuje intelektowi, choć nie jestem upoważniony, by to oceniać). Była to pozytywna recenzja książki Maćka Hawrylaka „Ciekawość dnia następnego”. Napisana z charakterystycznym dla Marka stylem pełnym humoru, któremu nie można się oprzeć. Naturalnym krokiem było dla mnie więc, że tę książkę muszę mieć. Napisałem wprost do autora. Po chwili dostaję odpowiedź z prośbą o adres. Pierwsze co rzuciło mi się w oczy – facet zignorował moje pytanie o numer konta do zapłaty za książkę, zapewniając jedynie o szybkiej wysyłce. Ba, pieniądze były tak nieistotną kwestią, że o numer konta musiałem prosić kilkukrotnie! Przeczytałem, oniemiałem. Przygody, którymi można spokojnie obdzielić dwadzieścia osób, zapewniając im poczucie spełnienia i przeświadczenie, że przeżyli życie na pełnym hardkorze.
Teraz Maćka Hawrylaka* mogę nazwać przyjacielem. Skromny, szczery, otwarty. Nie czuje się niezwykły, jakby to wszystko, co w życiu przeżył, nie było niczym nadzwyczajnym. Dzisiaj podzielę się z Wami trochę moim kumplem Maćkiem, który po namowach postanowił odpowiedzieć na kilka pytań.
Wiele lat nikt nie wiedział kim jest Maciek Hawrylak. Teraz nagle wszyscy chcą wiedzieć więcej o Twojej sportowej przygodzie. Dlaczego tak późno podzieliłeś się tą historią?
Z triathlonem zetknąłem się w 1984 roku, będąc na emigracji w Europie Zachodniej. Jeden z moich znajomych potrzebował zawodnika do klasyfikacji drużynowej, a wiedząc, że mam predyspozycje, poprosił mnie o przysługę. Skończyło się to tym, że stanąłem na podium. Nikt w Polsce o moich wyczynach nie informował, a ja nie byłem i nie jestem osobą, która lgnie do rozgłosu. Moja przygoda z triathlonem trwała tylko 4 lata i zakończyłem karierę jeszcze zanim powstał PZTri. Późniejsze moje życie związałem z podróżami – solo. Dwa lata temu namawiamy przez znajomych z Facebooka (którzy śledzili moje skromne wpisy) do napisania książki, zrobiłem to. Wydałem na własny koszt 1000 egzemplarzy i po zaspokojeniu potrzeb małego kręgu zostałem z dużą liczbą książek, które zalegały. Jak we wszystkim w życiu, nic się samo z siebie nie zrobi i zacząłem zabiegać o promocję książki. Nie było to też zbyt efektywne, bo wszędzie wiązało się to z kosztami. Mimo wszystko spotykałem się w klubach, bibliotekach, szkołach, gdzie pokazywałem prezentację. Książki jednak nie schodziły, najwyżej parę sztuk. Wytworzyła się jednak mała grupa ludzi, którzy byli zafascynowani moją historią i namawiali mnie do dalszej aktywności w rozpowszechnianiu książki. Osobiście chciałem to odpuścić i w marcu tego roku, po pewnym wpisie na profilu Triathlon PL, ruszyła euforia. Sam tego nie rozumiem, dlaczego tak nagle.
Wróćmy do tego pierwszego startu – przygotowywałeś się? Pływałeś? Biegałeś?
Do pierwszego startu nie przygotowywałam się w ogóle, bo dowiedziałem się o nim parę dni przed imprezą. Uwielbiałem pływać na OW, ale rekreacyjnie, bieganie było wyćwiczone raczej podczas długich eskapady górskich, na które dojeżdżałem rowerem.
Od razu podium, złote dziecko multisportu. Przenieśmy to na dzisiejsze realia – gdyby Twój talent, tytaniczna praca i sukcesy zostały zauważone przez Związek, to byłbyś w stanie porzucić życie w przygodzie – podróże, eskapady, Twoją życiową tułaczkę, na rzecz profesjonalnego uprawiania triathlonu?
Miałem takie szanse, bo mój drugi start w sierpniu, a więc dwa miesiące później, był już na wielkiej międzynarodowej imprezie na dystansie 2 km pływania, 105 km roweru, 25 km biegu, gdzie startowali zawodnicy z 16 państw. Zająłem wtedy czołowe miejsce, z najszybszym czasem na rowerze. Wybuchła fascynacja w moim sercu, byłem zapraszany na zawody, ale trzymałem się zasady, aby uważnie podchodzić do sprawy, bo nie chciałem rezygnować z wypraw, gór i wolność w naturze. Wówczas startowałem na równi z takimi zawodnikami jak Jürgen Zack (wybitny niemiecki triathlonista, wielokrotny zwycięzca Ironmana, z rekordem życiowym na poziomie 7:51:42 – red.), który był później światową czołówką.
Z perspektywy czasu – nie żałujesz, że nie wybrałeś drogi profesjonalnego triathlonisty?
Nie wiem jak odpowiedzieć. Ujmując to krótko powiem zdecydowanie, że nie żałuję. Z drugiej strony uważam, że spełniłem najskrytsze marzenia związane z uprawianie triathlonu. Czy profesjonalizm łączy się tylko z możliwością utrzymania się z pasji? Ja włączyłem treningi z wolnością w przyrodzie, sezonową pracą zarobkową, miałem też sponsorów eksploatując ich sprzęt, ale zawsze mogłem odejść bez zobowiązań. Takie myślenie mam do dziś i nie obawiam się, że ten chwilowy wzrost popularności w jakiś sposób wpłynie na zmianę rytmu mojego życia. Z pewnością nie zostanę medialną gwiazdą.
Przenieśmy się do Alabamy. Mamy rok 1987, organizowane są tam Mistrzostwa Świata w Double Ironmanie. Skąd pomysł, żeby tam wystartować? Ktoś Cię wspierał finansowo, czy sam zgromadziłeś wszystkie środki? Jak wyglądały przygotowania?
O tej imprezie dowiedziałem się z informacji o przygotowaniach do startu zawodnika pro z Austrii, Seppa Resnik. On też wygrał w roku 1986. Był o nim wielki rozgłos w Austrii, order z Ministerstwa Sportu itp. Sponsorzy ogromnego kalibru, tacy jak Adidas. To był mój punkt zaczepienia. Byłem sam sobie trenerem i do tego startu we wrześniu 1987 przygotowywałam się 15 miesięcy. To była długa droga, ale nie miałem kryzysów motywacji. Wiele spraw odłożyłem na bok, a w zasadzie wszystko, co by zakłóciło rytm przygotowań. Trening biegowy 20 lub 25 km zaczynał się o 4 – 5 rano. Codziennie pływanie, rower, dużo ćwiczeń z wykorzystaniem terenu, żadnych siłowni. Trudno pisać tak na krótko pensum treningów, może lepiej powiem, 5 – 8 godzin dziennie, systematyka, dyscyplina i wewnętrzny uśmiech. Do startu miałem wsparcie w sprzęcie firmy Gonso, Basso i sklepu sportowego w Regensburgu Radsport Menzl. Przelot i koszty pobytu pokryła filia Hewlett Packard z Wiednia, ale raczej załatwił to mój przyjaciel i późniejszy szwagier Hans Peter Schiefer, który był również jedynym członkiem mojego teamu, gdyż towarzyszył mi w tej przygodzie w USA. Sepp Resnik był też na starcie, ale nie miał szans, by mnie pokonać.
Zrobiłeś tam piękny, historyczny wynik. Z perspektywy długiego dystansu, co odgrywa kluczową rolę: głowa, czy przygotowanie fizyczne?
Głowa nic nie pomoże, gdy nie ma się odpowiedniego przygotowania do takiego dystansu. Jednak gdy przygotowanie fizyczne jest na wystarczającym poziomie, można włączyć doping własnej psychiki. Z pewnością był ten proces u mnie wykorzystany. Choć raczej było to potrzebne w fazie przygotowań, niż podczas zawodów, gdzie szedłem z przekonaniem, że bez problemów pokonam ten dystans. Tu raczej potrzebowałbym więcej doświadczenia, sposobu i rodzaju dostarczania energii podczas tego wysiłku.
Nawet najmocniejsi, jak Ty, miewają kryzysy. Co było najtrudniejsze w czasie wielogodzinnego wysiłku? Jak sobie z tym radziłeś?
Moje nastawienie do tej całej historii polegało na tym, że nic nie musiałem i to co robiłem było z własnej chęci i woli. Przyznam się szczerze, że tak drastycznego uczucia, jak kryzys nigdy nie miałem. Chwilowe zniechęcenie rozbijałem krótką przerwą, dając np. szansę jakiejś wielbicielce (śmiech). Miałem też wielu wspaniałych przyjaciół z innej sfery jak sport. Takie spotkania bardzo pomagały. Zawsze dbałem i nadal dbam o swój święty spokój i brak jakichś niedociągnięć, zbędnej odpowiedzialności jak kredyty, czy frustracje społeczne. Tak zwanym synonim wolności, który trudno osiągnąć.
Obserwujesz nasze środowisko triathlonowe. Mamy nowocześniejszy sprzęt, nieograniczony dostęp do wiedzy, suplementy. Jednak wydaje mi się, że brakuje nam jakiejś iskry, która w Was, sportowcach tamtych lat, bardzo mocno się tliła. Jak sądzisz, co różni, nie biorąc pod uwagę tego co wyżej, nasze pokolenie triathlonistów z Twoim?
Podziwiam każdego z osobna, kto decyduje się stanąć na starcie zawodów. Ten krok jest odważny, bo większość z tych ludzi łapie bakcyla i ich życie się zmienia. Nagle trzeba pogodzić życie rodzinne, zawodowe czy towarzyskie z systematyką treningów. Wpływ rozwoju techniki, sprzętu, sposobu trenowania i odżywiania się, w połączeniu z marketingiem i biznesem, jest normalną sprawą w każdej dziedzinie. Z tej masy aktywnych triathlonistów wyłaniają się jeszcze tacy, którzy nie potrzebują aktualnych gadżetów. Osobiście nie neguję nikogo, a osoby jak ja mogą Wam tylko przybliżyć i odkryć naszą historię i możliwości. Jestem z tego bardzo zadowolony, że mogę spełnić taką funkcję. To były piękne czasy , ale Was tak samo bolą mięśnia po zawodach jak i mnie bolały, a satysfakcja osiągnięcia mety nie różni się od mojej.
Czy jest coś, czego w sportowo – przygodowym życiu żałujesz? A może żałujesz czegoś, do czego ten tryb życia ograniczył Ci dostęp?
Gdybym został „pro” w triathlonie, to z pewnością bym tego żałował. Dozowałem sobie wiele przeżyć. Większość z nich powiązana była z wysiłkiem fizycznym i odpornością psychiczną. Wspaniałe eskapady rowerowe, przygody w górach, wolność w naturze i na pewnym poziomie sukcesy w sporcie. Ale to nie wszystko. Miałem czas na wspaniałe koncerty, wernisaże. Podróże do światowych miast. Nic nie straciłem, zobaczyłem wszystko co chciałem zobaczyć i doznać. Mam teraz wspaniałą rodzinę, dom bez sąsiadów, otoczony Wzgórzami Lewińskimi, dwóch synów, Filipa i Frania, którzy są torpedami w sporcie. Do tego wspaniałą żonę Magdę. W tamtych czasach tego mi brakowało, a teraz jestem zupełnie spełnionym, szczęśliwym człowiekiem.
Twoja historia, odpowiedzi na pytania, prowokują potrzebę rozwijania rozmowy. Jednak nie wszystko na raz. Dziękuję za poświęcony czas, jeszcze tu wrócimy!
Ja również dziękuję i do zobaczenia w Sierakowie!
Wszystkie fotografie pochodzą z prywatnego archiwum mojego rozmówcy. Maćka Hawrylaka będziecie mogli spotkać już w ten weekend na expo przed Triathlonem Sieraków, gdzie również w piątek i sobotę, o godzinie 19 ze sceny opowie o przygodach oraz pokaże prezentację ze zdjęciami. Będzie można także nabyć jego książkę, a zwycięzcy poszczególnych kategorii otrzymają te książki wraz z innymi nagrodami.
Dawid Szot
*Maciek Hawrylak urodził się w 1959 roku w Polanicy Zdrój. Od najmłodszych lat fascynował go kontakt z przyrodą, co przerodziło się w pogoń za przygodami po całym świecie. W czasie rowerowych wypraw i samotnych ekspedycji przejechał 56 państw, pokonując 230 tysięcy kilometrów. W 1987 roku zdobył tytuł wicemistrza świata w Douppel-Iron-Man Triathlon w Alabamie (USA). Pokonał wówczas 9,2 km wpław, 360 km rowerem i 84 km biegu w czasie 24 godzin i 16 minut.