Rozmowa

Łukasz Sosnowski: Chcę zrobić życiowy wyścig w Nowej Zelandii

Zaczynał od podróży rowerowych, a następnie MTB. Trenuje pod okiem Tomka Spaleniaka. Otarł się o slota do RPA, lecz… nie został na ceremonii. Łukasz Sosnowski szykuje formę na Nową Zelandię. 

Kilkanaście lat temu podróżowałeś na rowerze. Skąd wzięła się ta pasja?
Koledzy ze szkoły namówili mnie na rower. Zaczęło się od wyjazdów po okolicy, ale szybko połknąłem bakcyla i chciałem sięgać dalej. Po pierwszym roku studiów pojechałem z kumplem do Dubrownika i z powrotem. Wtedy to zajęło nam równy miesiąc. Na liście mam kilkanaście europejskich krajów, ale najbardziej upodobałem sobie Bałkany.

Czy z Bałkanami masz najwięcej wspomnień?
Każda wyprawa była trochę inna. Na początku kręciły mnie kilometry. Później odnajdywałem radość w przemierzaniu przełęczy. Ostatecznie cieszyły mnie widoki i możliwość wykąpania się w malowniczo położonym jeziorze albo nocleg na winnicy. Krajobrazowo dobrze kojarzy mi się Czarnogóra, zaś sportowo austriackie Alpy. Chociaż na zgrupowanie nie ma chyba lepszego miejsca niż Majorka.

Czy podróże mogą dać dobrą bazę pod uprawianie sportu?
Wyprawa rowerowa wiąże się z długimi godzinami w siodełku i kręceniu na stosunkowo niskiej intensywności. Oczywiście, do ścigania to nie wystarczy, ale może stanowić dobrą bazę do rozwoju w kierunku sportu.

Od którego sportu rozpoczęła się Twoja przygoda?
Moja przygoda ze sportem zaczęła się od kolarstwa górskiego. Próbowałem sił w maratonach i cross country. Z różnym zaangażowaniem zajmowałem się kolarstwem MTB około pięciu lat.

Dlaczego postanowiłeś zmienić ten sport na triathlon?
Zacząłem biegać i szybko zauważyłem, że procentuje wypracowana forma na rowerze. W międzyczasie zacząłem chodzić na basen. Podobnie jak w kolarstwie, z czasem chciałem się sprawdzić na zawodach.

sosnowski

Zobacz też:

Łukasz Biskup: Od fascynacji kolarstwem do triathlonu

Zadebiutowałeś w Sierakowie w 2012 roku. Jak było?
To był mój pierwszy triathlon i zarazem pierwszy półmaraton. Od połowy dystansu biegu powtarzałem sobie: „nigdy więcej!”. Kilka godzin później wracając samochodem do domu, byłem już innego zdania. Wiedziałem, że chcę to robić.

Przez pierwsze lata przygody z triathlonem trenowałeś sam. Z jakim skutkiem wynikowym?
W ciągu czterech lat udało mi się zejść z okolic 5:20 do 4:50 na 1/2IM. Z perspektywy czasu nie uważam, żeby to była rewelacja, ale wtedy złamanie granicy pięciu godzin było dla mnie naprawdę dużym osiągnięciem.

Jak wyglądały treningi?
Umiejętności pływackie szkoliłem kolejno z różnymi trójmiejskimi trenerami. Zazwyczaj raz w tygodniu uczęszczałem na zajęcia. Dodatkowo do dwóch razy pływałem indywidualnie. Kolarstwo trenowałem w oparciu o plany TrainerRoad. Kombinowałem w bieganiu, ale szybko wpadłem w rutynę. Więc w pewnym momencie zgłosiłem się po pomoc do Piotra Suchenii, który przygotował mnie do półmaratonu. Te plany po lekkiej modyfikacji wykorzystywałem później samodzielnie.

Ile jednostek treningowych przeprowadzałeś w ciągu tygodnia?
Zwykle 6-9 jednostek. Problem polegał na tym, że niestety wciąż to było trenowanie trzech osobnych dyscyplin.

W 2017 roku otarłeś się o slota na MŚ 70.3 RPA, jednak nie dotarłeś na ceremonię. Co się stało?
Nie doceniłem wyniku. Do głowy nawet mi nie przyszło, że mam szansę złapać slota z „roll down”. Po zawodach po prostu wróciłem do domu. Żeby było śmiesznie, mieszkam w Gdyni.  O tym, że mogłem wziąć slota, dowiedziałem się później od znajomych.

Od trzech lat trenujesz pod okiem Tomasza Spaleniaka. Co się zmieniło w treningach?
Treningi są lepiej dopasowane. Nie trenuję wcale więcej pod względem objętości, ale jest sporo bodźcowania i często (nie zawsze) treningi są wymagające, jeśli chodzi o intensywności. Mnie to pasuje, bo wiem, że męczyłbym się psychicznie na długich sesjach. To jest też jeden z powodów, dlaczego nie myślę o pełnym dystansie.

Jak doszło do waszej współpracy?
Dwóch moich dobrych kolegów trenowało u Tomka. Na podstawie ich rekomendacji, postanowiłem spróbować. Musiałem chwilę poczekać na odpowiedź, ale się udało!

Na co Tomasz Spaleniak zwraca uwagę w pracy z Tobą?
Tomek podchodzi do każdego indywidualnie. Nawet, jeśli się trenuje według planu grupowego, to i tak zadania są dostosowywane do słabych i mocnych stron zawodnika. Pracujemy w oparciu o szkołę Bretta Suttona, więc zarówno w pływaniu, jak i kolarstwie wykorzystujemy podejście TBF (Total Body Force). W moim przypadku wymagało to zmiany stylu pływackiego i przejścia na niższą kadencję na rowerze, ale z perspektywy czasu widzę tego pozytywne efekty.

Nie ma co ukrywać, że trener Spaleniak ma szeroką wiedzę m.in.: w zakresie żywienia. Co się zmieniło u Ciebie w tej dziedzinie?
Ja chyba generalnie odżywiałem się w miarę zdrowo. Więc jeśli chodzi o codzienny jadłospis, to tutaj nie zaszła jakaś rewolucja. Natomiast, trener podpowiedział mi sporo w kwestii  żywienia tzw. około startowego.

sosnowski

Czytaj także:

Marek Pałysa: Sam trening jest wartością

Wywalczyłeś slota na tegoroczne MŚ w Nowej Zelandii. Na których zawodach?
To były zawody w Gdyni. Do tej pory nie startowałem pod flagą IM nigdzie indziej. Dwa pierwsze etapy zaliczyłem w rekordowym tempie, natomiast bieg kosztował mnie sporo energii nie tylko fizycznej, ale też mentalnej. Niemniej na kilka dni przed zawodami czułem, że to jest ten moment, kiedy mogę i chcę powalczyć o slota. Ta myśl trzymała mnie do końca.

Na jakim etapie przygotowań byłeś?
Miałem już bilety i zarezerwowany nocleg. Kiedy zauważyłem w listopadzie, że w okolicy Taupo, gdzie mają się odbyć zawody, w ciągu kilku dni zostało zarezerwowanych ponad 90 procent miejsc noclegowych, to musiałem coś zaklepać. Aktualne informacje są takie, że zawody nie odbędą się w planowanym terminie listopadowym, a najpewniej na wiosnę. Czekam, aż organizatorzy ogłoszą nową datę i do niej będę musiał skorygować rezerwację.  Mam tylko nadzieję, że da się to zrobić w miarę sprawnie.

Z jakimi założeniami udasz się na zawody do Nowej Zelandii?
Chcę pojechać możliwie najlepszy wyścig w życiu. Natomiast zależy mi też na tym, aby ukończyć zawody. Więc do pewnego momentu będę musiał zachować chłodną głowę.

Oprócz samego startowania próbowałeś razem z kolegami sił w roli organizatorów zawodów. Z jakim skutkiem?
Podczas jednego z treningów na trenażerze wymyśliłem sobie, że fajnie byłoby się pościgać w rodzinnym mieście, jednocześnie zachęcając lokalną społeczność -głównie biegaczy- do spróbowania sił w nowej dyscyplinie. Określiłem zasady. Ścigamy się w formie otwartego treningu, a każdy z uczestników jest współorganizatorem. Ludzie zareagowali bardzo pozytywnie. Na pierwszej edycji było nas 10, ale jeszcze tego samego roku musieliśmy zrobić drugą edycję. Na niej pojawiło się już blisko 50 osób (taki limit ustaliliśmy). Łącznie w formule koleżeńskiej ścigaliśmy się cztery razy. Każdorazowo mogłem liczyć na ogromne wsparcie ze strony uczestników i wolontariuszy. W pewnym momencie pojawiła się szansa, żeby pójść o krok dalej i zrobić oficjalne zawody, czyli z zamkniętą trasą, pełnym zabezpieczeniem itp. Formalności i uzgodnienia to nie jest coś, co robiłbym z pasją, ale znaleźli się ludzie, którzy chcieli się tego podjąć. Musiałem trochę oddać stery. Wtedy pomyślałem, że warto spróbować. W formule oficjalnej udało się stowarzyszeniu zrobić dwie edycje, ale na kolejne niestety, już nie wystarczyło sił.

Czy możliwy jest powrót do koleżeńskiej formuły?
Obserwuję sytuację w kraju. Jeśli pandemia faktycznie odpuści, to myślę, że jest duża szansa na spotkanie w sierpniu w Więcborku. Z najlepszym na świecie zespołem wolontariuszy, przygotowanie imprezy jest kwestią 1-2 tygodni na telefonie i trzech dni na miejscu.

Czym zajmujesz się zawodowo poza triathlonem?
Kieruję zespołem inżynierów IT. Ukończyłem studia informatyczne i przez kilka lat sam pracowałem jako inżynier. Obecnie pomagam innym i rozwijam organizację.

Jak odnajdujesz się w obecnej sytuacji pandemii koronawirusa?
Od marca pracuję z domu. Myślę, że ten stan rzeczy potrwa jeszcze kilka tygodni. Moje treningi nie zmieniły się znacząco. Trenażer lubię i do tej pory intensywnie z niego korzystałem. Bieganie muszę dozować ostrożnie ze względu na kontuzje, które ciągną się za mną od dwóch sezonów. Więc jest czas na to, aby popracować nad wzmocnieniem w tych obszarach. Natomiast, nie ukrywam, że brakuje mi pływania. Wprawdzie robiliśmy sesje core i dry swimming na gumach, ale zwyczajnie chciałoby się już popływać w basenie. Co zresztą zamierzam zrobić w tym tygodniu, bo właśnie otwierają się pierwsze obiekty w Trójmieście.

Czy obawiasz się losów tego sezonu?
Ten sezon jest inny. W maju nie było ścigania, dalej wypadło większość imprez z czerwca i spora część lipcowych. Cierpią najwięksi gracze, ale z kolei nieśmiało pokazują się lokalne inicjatywy, też w formie towarzyskiej. W tym ostatnim widzę pewną szansę, bo uważam, że małe imprezy mają niepowtarzalny klimat, którego nie wszyscy mogli jeszcze spróbować. Łączę się w bólu z każdym, kto był zmuszony do odwołania lub przeniesienia imprezy. Niezależnie od skali, pewna część pracy (i pieniędzy) poszła w piach. Smutne jest natomiast to, że część triathlonowego środowiska zdaje się mieć to gdzieś i z dużą zawziętością upomina się o utracone korzyści, choćby kosztem tego, że jeden, czy drugi organizator miałby zniknąć z rynku.

Przyznałeś, że nie myślisz o Konie. A co jest Twoim triathlonowym marzeniem?
W tej chwili nie ma imprezy, czy wyniku, o który muszę walczyć. Uwielbiam się ścigać, ale mam świadomość tego, że moje rezultaty obchodzą tylko garstkę osób. Dlatego, jeśli coś robię, to moja motywacja pochodzi z wewnątrz. Jakkolwiek banalnie to nie zabrzmi: chciałbym w zdrowiu móc dalej robić to, co lubię (śmiech).

Rozmawiał: Przemysław Schenk
foto: materiały prywatne

Pokaż więcej

Powiązane artykuły

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Back to top button
X