PATAGONMAN Xtreme Triathlon. Najtrudniejszy i najpiękniejszy na świecie
Witold Dzitkowski jest jedynym Polakiem, który w grudniu 2019 roku rywalizował w tych wyjątkowych zawodach triathlonowych w Chile. Pływanie w lodowatej wodzie, w fiordzie o 5 nad ranem. Meta w ponad 30 stopniowej temperaturze. Mega trudna trasa rowerowa. To tylko niektóre elementy rywalizacji. Zapraszamy do równie atrakcyjnej relacji.
Patagonman, czyli perfekcyjny chaos w dostojnym aksamicie natury…
Chile, kraj tak samo piękny, jak egzotyczny. Trafiłem tam po raz pierwszy trzy lata temu. Oczywiście nie przypadkowo, bo wszystko dzieje się przez kogoś, lub dla czegoś, choć wtedy zupełnie nie było to związane z triathlonem. Pod koniec czerwca 2017 roku wylądowałem w Santiago de Chile i tak to się zaczęło. Przygoda, która pomimo wielu zmian trwa nadal i nic nie wskazuje na to, aby miała się skończyć. Przynajmniej tego sobie życzę!
Moja przygoda z triathlonem trwa już kilka lat, dzięki temu ukończyłem wiele zawodów w Polsce, we Francji, w Czechach i w Chile oczywiście. Ścigałem się na płaskim, ale i w urozmaiconym terenie, a że uwielbiam góry i związaną z tym przestrzeń, ostatnie lata skupiłem się na górskich triathlonach. Zadebiutowałem ¼ w Radkowie, rok później Beskid Triathlon w Żywcu, następnie dwukrotnie „połówka” podczas Karkonoszmana oraz mityczny Alpe d’huez Triathlon, jako realizacja jednego z dziecięcych marzeń, a kończąc na ½ Triminator Radków. Dobrze wiemy, że triathlon wciąga, a ten górski jeszcze mocniej. Przynajmniej tak było ze mną, dlatego, gdy „kręcąc” na trenażerze zobaczyłem film z zawodów o nazwie Patagonman Xtreme Triathlon, wiedziałem, że mam kolejny sportowy cel w życiu .
Tylko 300 zawodników
Największe triathlony w wersji extreme, skupione są w XTRI World Tour. Jest to seria zawodów na dystansie Ironman (pływanie 3,8km, rower 180km i bieg 42km) z dodatkowymi elementami ekstremalnej trasy i trudnych warunków pogodowych. W przypadku Patagonamana oznaczało to pływanie w zimnym fiordzie, jazdę rowerem po trudnej i wietrznej Patagonii oraz maraton w formie biegu terenowego na technicznie trudnej trasie. Wszystko to podczas najdalej na południe rozgrywanych zawodów triathlonowych, po prostu #dreamrace.
Patagonman, jak każde inne zawody z serii Xtri, wymagają od zawodnika posiadania suportu. Związane jest to z trasą zawodów, która zazwyczaj prowadzi z jednego punktu do miejsca w odległej lokalizacji, przy bardzo niewielkiej pomocy dostarczanej przez organizatorów. Tak więc, wspólne planowanie i zapoznanie trasy przed wyścigiem jest niezbędne. Moje zmagania na trasie, wspierał Hubert Król, #trenertriathlonu, bo kto jak nie trener zna Cię najlepiej, zachowa zimną głowę, a w trudnych momentach zmotywuje do walki.
W sercu Patagonii
Zawody odbywają się w sercu Patagonii, w regionie Aysen, dlatego podróż z Polski nie należy do najłatwiejszych i najtańszych. My wybraliśmy podróż liniami Air France, lot z Warszawy do Santiago, z przesiadką w Paryżu. Nie jest to opcja najtańsza, gdyż wtedy wybralibyśmy Alitalia, jednak jest to podróż z rowerem, a moje doświadczenia z lotów do Chile (z rowerem) podpowiadały mi jeden wybór, a mianowicie Air France. Po przylocie do Santiago, pozostaje przesiadka na lot do Balmacedy, obsługiwany przez dwie linie: Latam i Sky. Osobiście polecam Sky, tutaj problemów nie miałem, rower cały i bezpieczny doleciał na miejsce, a druga sprawa, że ten operator nie sprawia problemów z przewożeniem naboi z CO2, jak ma to miejsce u chilijskiego operatora Latam.
Po przylocie na miejsce, musimy wynająć samochód, nie ma z tym problemu na lotnisku. Wybór aut duży i w dobrej kondycji. Polecam suv-a, z racji miejsca w którym będziemy się poruszać, panujących tam warunków drogowych i pogodowych.
Biuro wyścigu zlokalizowane jest w Coyhaique, praktycznie pośrodku trasy zawodów, dlatego jest to idealne miejsce na bazę noclegową. Niech nie zdziwią Was ceny w Chile. Szczególnie Patagonia nie należą do tanich miejsc. Jednak jest to kraj bardzo bezpieczny i o bardzo dobrych warunkach sanitarnych. Nocleg w Coyhaique zapewnia łatwy i szybki dostęp do atrakcji turystycznych, a także do biura zawodów, gdzie odbywa się obowiązkowa odprawa oraz ceremonia wręczenia nagród i party dla finisherów. Po dopełnieniu wszystkich formalności związanych z zawodami, nie pozostaje nam nic innego jak sam triathlon.
Pływanie w lodowatej wodzie
Etap pływacki rozgrywany jest w fiordzie, w regionie Aysen. W ciemności, o godzinie 4:30, prom z zawodnikami wypływa z portu Chacabuco, a o 5 rano, na sygnał syreny okrętowej rozpoczynają się zawody, skokiem z 3 metrów do lodowatej wody. W tym roku temperatura wody oscylowała około 10 stopni Celcjusza. Dystans jaki mamy do pokonania to 3800 metrów pomiędzy promem, a portem Chacabuco, gdzie zlokalizowana jest strefa zmian. W zależności od warunków pogodowych, organizatorzy mają przygotowane dwie opcje. Plan „A”, w przypadku dobrej pogody, zawodnicy płyną od ujścia fiordu do portu, mijając po lewej stronie okręt marynarki wojennej, którego światła ułatwiają nawigację (jak miało to miejsce w roku 2019).
W przypadku złych warunków pogodowych, jak podczas debiutu imprezy w sezonie 2018, pływanie przebiega według planu „B”, gdzie zawodnicy mają do pokonania trasę w kształcie litery „L”, w zatoce, gdzie znajduje się port, opływając okręt marynarki i udając się w kierunku doków. Ma to zapewnić osłonę przed falami, które w Chile potrafią być wysokie. Generalnie, organizatorzy kładą duży nacisk na bezpieczeństwo podczas zawodów, dlatego podczas etapu pływackiego, każdy zawodnik, używa dmuchanej bojki z oświetleniem, a z racji lodowatej wody, wymagany jest czepek neoprenowy oraz rękawice i skarpety.
Założenie stroju problemem
Po wyjściu z wody, suport przejmuje zawodnika, prowadząc do T1 i pomagając w zmianie stroju oraz przygotowaniu do etapu kolarskiego. A jest w czym pomagać, ponieważ zdolności manualne, po tak długim czasie spędzonym w zimnej wodzie, są mocno ograniczone. Założenie stroju jest problemem, tym bardziej trudność może sprawić zapięcie kasku. Dla zobrazowania warunków, dodam, tylko że w tym roku z objawami hipotermii aż 6 osób zakończyło zawody w szpitalu, już po etapie pływackim.
Oprócz wsparcia zawodnika na trasie zawodów, suport ma jeszcze inne zadanie. Posprzątać strefę zmian, po swoim zawodniku oraz zabrać wszystkie rzeczy , które pozostały po zakończonym etapie. Dotyczy to zarówno T1, jak i T2.
Rowerem ciągle w górę i pod wiatr
Etap kolarski rozgrywany jest przy otwartym ruchu drogowym, liczy 176 km i prowadzi, z wspomnianego już Puerto Chacabuco do Villa Cerro Castillo.
Trasa kolarska od 40 kilometra, tak naprawdę pnie się już tylko w górę, z kilkoma większymi, bądź mniejszymi podjazdami. Ostatni, najtrudniejszy fragment podjazdu, po skręcie w prawo w kierunku Cerro Castillo, prawie zawsze jest pod czołowy wiatr. Etap kolarski kończy techniczny i niebezpieczny 10 kilometrowy zjazd. Nie zakręty są tutaj problemem, lecz prędkość i bardzo silny wiatr, który potrafi w oka mgnieniu, zmieść zawodnika z trasy podczas pokonywania kolejnych serpentyn Cuesta del Diablo. Łączna suma przewyższeń wynosi 2240 metrów. Może i nie jest to dużo, ale biorąc pod uwagę silny i zmienny wiatr, w porywach do 60 km/h, powoduje, to że etap kolarski jest bardzo wymagający.
Wysokie kary za śmiecenie
Podczas etapu kolarskiego, suport może nas wspierać prawie na całej trasie zawodów, poza 3 odcinkami, gdzie jest to zabronione. Pierwsza strefa to wyjazd z portu i pierwsze 10 km, gdzie ruch lokalny jest duży. Odcinek drugi to kilku kilometrowy odcinek w okolicy miasta Coyhaique, a trzeci, ostatni 10-cio kilometrowy etap to zjazd do T2. Przejeżdżając całą trasę wyścigu, mijamy się wielokrotnie z suportem, który podaje nam potrzebne rzeczy: jedzenie, picie oraz co ważne odbiera zbędny strój kolarski (początek roweru to temperatura około 6 stopni Celsjusza, a kończąc w T2, termometr potrafi wskazywać 30 stopni na plusie) oraz śmieci.
W Patagonii za śmiecenie, podczas wyścigu, jak i życiu codziennym są wysokie kary, które są konsekwentnie egzekwowane. Warto dodać, że pomoc suportu odbywać się może tylko w trakcie postoju. Karane dyskwalifikacją są między innymi: udzielanie pomocy w trakcie jazdy, podciąganie się za autem oraz bezpośredni jakikolwiek kontakt z samochodem. Podczas etapu kolarskiego tak naprawdę pogoda, kreuje charakter wsparcia ze strony suportu oraz trudność tej części wyścigu.
Bezpańskie psy i piękne widoki
Kończąc rozprawę o etapie kolarskim, nie sposób nie wspomnieć o niespodziankach czekających na zawodników. Zaczynając od fragmentów z kostką brukową, etapami remontowanej Carretera Austral (nawet w trakcie wyścigu były szutrowe fragmenty z niespodziankami wystającymi z ziemi, choć organizator robił co mógł, aby trasa była możliwie przejezdna), a kończąc na bezpańskich psach, które są jedną z wizytówek Chile (spokojnie… robią dużo hałasu i gonią za zawodnikiem, ale „podobno” nie gryzą…). Jeszcze jedno, ścigając się w Patagonii, zapomnijcie o aero, widoki są tak piękne, że nie będziecie chcieli położyć się na lemondkę.
Zapiera dech w piersiach
W kilku słowach o T2, czyli tak naprawdę kawałku terenu, ogrodzonego taśmą z dmuchaną bramą na początku. Niby nic takiego, ale miejsce ma swój klimat. Villa Cerro Castillo, miejsce gdzie zlokalizowana jest strefa zmian, to mała lecz klimatyczna wioska z kilkoma knajpkami, gdzie można zjeść proste, typowe, ale wyśmienite chilijskie jedzenie. Cechuje ją jedno, piękne położenie u podnóża majestatycznego Cerro Castillo. Widok zapiera dech w piersiach. Mając w głowie ten piękny widok i świadomość, że spotkamy się po raz kolejny, dopiero na 30 kilometrze, pożegnajmy nasz suport uśmiechem.
Od tej pory jesteśmy skazani na siebie i zawartość plecaka. Co prawda na 10-tym i 20-tym kilometrze są punkty odżywcze, ale znajdziemy tam tylko wodę i izotonik. Wybiegając z T2 mamy kilka chwil na złapanie rytmu, dosłownie kilka, gdyż po około 600 metrach zaczynamy pierwszy podbieg. Początkowo urozmaicona, momentami asfaltowa droga, zapewniająca nam przepiękne widoki, szybko zmienia oblicze.
Strome podbiegi
Od 5km zaczynają się schody, nie w dosłownym sensie znaczenia tego słowa, ale mamy do czynienia ze stromymi podejściami, gdzie bieg staje się niemożliwy, a nawet spokojny marsz, powoduje, ze nasze serce rozrywa klatkę piersiową niczym „obcy”. Jak zapewniali organizatorzy, podczas obowiązkowej dla zawodników i suportu odprawy, najbardziej wymagający odcinek trasy biegowej kończy się na 8 kilometrze… i tu można zdziwić się bardzo, bo tak nie jest. Kolejne 10 kilometrów, to bardzo wymagający trail, z szutrowymi i dość długimi, stromymi podbiegami. Trasa która sprawia, że czując się świetnie, mijamy kolejnych zawodników, prawie „dotykając gwiazd”, a kilka minut później, staczamy się bezwładnie w dół, walcząc nie o zwycięstwo, lecz o to by pozostać nadal w wyścigu. Na osłodę całego tego trudu, który podejmujemy, mamy przepiękne widoki, które towarzyszą nam nieustannie, zmieniając swoje oblicze, niemal za każdym pagórkiem i zakrętem. Od 20 kilometra, wg. zapewnień organizatora powinno być łatwiej… z górki aż do strefy suportu, ale nie do końca tak było. To co na profilu wyścigu wyglądało jak niczym nie zakłócony kilkukilometrowy zbieg, tak naprawdę, było zbiegiem, ale z dużą liczbą wypłaszczeń, a nawet „hopek”, które potrafiły wytrącić z rytmu i dodatkowo zmęczyć.
Weryfikacja wszystkich treningów
30-ty kilometr wita nas, uśmiechniętymi twarzami naszych bliskich, jednak z racji tego, że w tym momencie, wielu z nas było już nie do końca świadomych, wrażenia te są dość mgliste. Kilka słów motywacji, wymiana prowiantu i w drogę. Od tego momentu suport może nam towarzyszyć w dość łatwej już drodze do mety, z czego wielu zawodników korzysta. Ja jednak, wybrałem opcję, gdzie mój suport wróci na metę, busem który zapewnia organizator, aby uwiecznić moje dotarcie do mety. Plany i marzenia były wielkie, bo jak mogło być inaczej.
Jednak Patagonman to trudny sprawdzian, który weryfikuje wszystkie opuszczone treningi, słabszą dyspozycję dnia i błędy żywieniowe, tak też było w moim przypadku. Zmagając się z hipoglikemią na ostatnich kilometrach biegu, dotarłem do mety, która ku mojemu zdziwieniu, była prawie 2 kilometry dalej niż standardowy maraton. Pomimo, że wyprzedziłem jednego z zawodników na przysłowiowej kresce, jednak finisz ten, był totalnie inny, od tego który wizualizowałem sobie w głowie.
Jeden z najpiękniejszych triathlonów
Pomimo trudów logistycznych oraz tych, z którymi przyszło mi zmagać się na trasie, jest to dla mnie jeden z najlepszych triathlonów na świecie. Pod względem organizacyjnym wszystko przygotowane idealnie. Klimat zawodów i miejsce niepowtarzalne, a panująca atmosfera wręcz rodzinna. Wszystko na luzie, bez „pompowania balonika”, a przecież z największymi gwiazdami triathlonu jak TIM DON, który traktowany był na równych zasadach ze wszystkimi uczestnikami.
W tym miejscu przypominam sobie jedne z największych zawodów w Polsce i zupełnie odmienne podejście organizatora, gdzie zawodnicy Pro są otoczeni zastępem ochroniarzy z wydzieloną strefą. Być może przydałoby się złapać odrobinę luzu i dystansu dzięki temu sami pro czuliby się bardziej swobodnie, a my zawodnicy amatorzy na pewno nie przeszkadzalibyśmy w przygotowaniach do startu, bo nie tylko w kraju spotykamy się z ikonami triathlonu na zawodach i tam Ci zawodnicy nie są objęci tak hermetyczną opieką. Poza tym sama idea sportu to łączyć, a nie dzielić.
Wyścig marzenie
Podsumowując i biorąc pełną odpowiedzialność za moje słowa, że jest to najpiękniejszy wyścig na świecie, wyścig marzenie. Zasługa w tym unikalnego miejsca, organizatorów oraz samych triathlonistów. Wrócę tam na pewno, bo miałem marzenie, które spełniłem, a teraz oprócz marzenia mam jeszcze cel.
A Patagonia… Patagonia zadziwi Was bardzo. Pozytywnie, o to nie musicie się martwić. Gdy będziecie już na miejscu, przywołajcie w myślach lokalne przysłowie „ W Patagonii traci czas ten, kto się spieszy” i poznajcie ten piękny zakątek świata, a o godzinie 5 rano, wskoczcie do wody razem z grupą tych „300”, bo to w końcu #dreamrace.
Witold Dzitkowski
Foto materiały prywatne