Rozmowa

O wpływie COVID 19 na gospodarkę i sport. O życiu na rowerze i w triathlonie

Przygodę ze sportem zaczął w 2008 roku. Zadebiutował w triathlonie cztery lata później. Z Marcinem Lipowskim o covid 19, ciekawej drodze do triathlonu, współpracy z Tomkiem Kowalskim, starcie z żoną na Hawajach i życiu rozmawia Przemek Schenk.

Na co dzień pracujesz w finansach. Jak obecna sytuacja związana z koronawirusem może mieć wpływ na ekonomię kraju oraz na poszczególne sektory w tym sport?
Jak każdy kryzys także i ten jest elementem twórczej destrukcji. Z trwałych efektów może być: przesunięcie procesów biznesowych z krajów zachodnich do Polski co w długim terminie powinno podnieść PKB Polski. Może dojść do masowego drukowania pieniądza (na całym świecie) które „nie wywołuje inflacji”. Przynajmniej tak to wygląda. Bo inflacja następuje na dobrach inwestycyjnych, co powoduje, że ci, którzy mają pierwsi dojście do tych wydrukowanych pieniędzy, mogą sobie kupić aktywa jeszcze po niższych wycenach.  Przeciętny człowiek, który nie ma dostępu do tej darmowej gotówki, odjeżdża z własnymi  zarobkami coraz dalej od wycen rynkowych. Tak więc zgodnie z klasycznymi teoriami inflacja spowoduje przesunięcie aktywów między jednostkami. To niestety będzie pogłębiać rozwarstwienie społeczne (na całym świecie), bo będzie zanikać tzw. klasa średnia.

A co ze sportem?
Tutaj mamy wiele warstw: amatorów sportowców, którzy po prostu nie wystartują w zawodach. Nie będą uczestniczyć w zajęciach grupowych, choć większość będzie dalej uprawiać sport. Jeśli chodzi o indywidualnych trenerów, fizjoterapeutów, to kilkumiesięczny spadek/brak dochodów, popyt odbuduje się, jak tylko wrócą zawody i możliwości organizacji treningów. W firmach trenerskich, czy organizatorów zawodów dużo będzie zależeć od sposobu organizacji wewnętrznej. Największe problemy będą w przypadku firm zatrudniających na umowę o pracę, gdzie trzeba płacić, a nie ma przychodów/klientów. Organizatorzy mają jeszcze dodatkowe utrudnienie wynikające z faktu, że trwa sezon imprez  jakoś do września. Więc potencjalnie cały 2020 rok jest stracony. Infrastruktura sportowa ogólnodostępna tak właściwie nigdy nie była dochodowa. Więc jest pytanie, na ile zmniejszenie budżetów samorządów wpłynie na finansowanie nowych inwestycji.

Czy można podać realny okres, kiedy będzie możliwy taki powrót do ekonomicznej stabilizacji gospodarki?
Tutaj wszystko zależy od mediów. Problem wirusa nie zniknie teraz ani za miesiąc, czy za pół roku. To się zmieni dopiero, jak ktoś wprowadzi skuteczny lek. Więc po prostu trzeba będzie z tym żyć. Natomiast coraz częściej się mówi, że nie jest możliwy nieskończony wzrost. Tym bardziej, że przed wirusem w Polsce realnie brakowało rąk do pracy. To, do czego powinno się dążyć, to wygaszanie prac o niskiej wartości dodanej i tworzenie miejsc o wysokiej wartości dodanej (czyli wartości, za którą ktoś chce dużo zapłacić). Tutaj ciekawym przykładem jest np. forsowany przez EU zielony ład, czyli inwestowanie w energię niskoemisyjną. W skali polski oznacza to, że trzeba zainwestować grube setki miliardów euro w nową infrastrukturę. To samo z siebie wytworzy miejsca pracy, a potem pozostawi trochę osób do obsługi tej infrastruktury, ale jednocześnie trzeba będzie coś zrobić z deficytowym górnictwem.

Wróćmy do tematu sportu. Jak wyglądało Twoje życie przed 2008 rokiem?
Studia, praca, komputer i imprezy. To tak po w skrócie. W liceum po szkole miałem zajęcia dodatkowe lub były gry komputerowe. Jedyna aktywność outdoorowa to jeżdżenie na rowerze.  Czasem były całodniowe wycieczki, ale to nie było sportem, a jazdą na rowerze, żeby zresetować głowę. Najpierw studiowałem dwa kierunki, a potem zrezygnowałem z jednego i zacząłem pracować, a czas wolny spędzałem na imprezach. Potem już pracowałem na pełen etat i imprezowałem. Ze sportu to już chyba tylko pozostał bilard.

lipowski

Zobacz też:

Marcin Motowidło mieszka i trenuje w Holandii

Co się stało, że postanowiłeś zająć się maratonami rowerowymi w 2008 roku?
Po wycieczce rowerowej pojechałem na metę Mazovii w Warszawie na Bemowie. Zdziwiłem się, że są w ogóle takie imprezy dla amatorów. Ze względu na to, że kolejny wyścig był gdzieś w zasięgu godziny od Warszawy, to się zapisałem, żeby zobaczyć, jak to jest.

Z jakim skutkiem trenowałeś ten sport?
Z treningiem miałem mały epizod bodajże w 2011 roku, ale gdy w marcu miałem przejechane na MTB ponad 1000 kilometrów potem w kwietniu podobnie, to jak w końcu przyszedł sezon i zawody, to po prostu już mi się nie chciało. Więc jeździłem MTB jako forma mocnych wycieczek po różnych zakątkach kraju. Potem jakoś trafiłem na maratony górskie i tak już zostało. Ambitne wycieczki rowerowe, a nie sport i trening.

Punktem zwrotnym było poznanie przyszłej żony w 2009 roku. W jakich okolicznościach?
W pociągu, w drodze na maraton rowerowy w Lublinie. Dzień wcześniej skończyłem imprezę koło północy, a pociąg odjeżdżał koło szóstej rano. Więc żeby dojechać z Kabat, trzeba było wstać przed piątą. Raczej byłem małomówny w drodze, szczególnie że bolała mnie głowa.  Zacząłem rozmowę dopiero w drodze powrotnej.

Jak ona zmieniła Twoje myślenie w stosunku do sportu?
Nie wiem, czy zmieniła, ale też była zainteresowana całodziennymi wycieczkami rowerowymi. Więc było dużo łatwiej mi/nam uprawiać sport, bo robiliśmy to razem. Potem okazało się, że jest osobą lubiącą rywalizować, to wycieczki na zawody przestały być tylko wycieczkami towarzyskimi, ale też stały się w jakiś stopniu próbą powalczenia o lepsze pozycje.

Potem usłyszałeś o triathlonie, w 2011 roku. W jaki sposób?
To zagmatwana historia. O triathlonie rozmawialiśmy już wcześniej. Lubiłem zawsze bieganie,  a triathlon wydawał się takim cięższym, dłuższym wyzwaniem od etapówki MTB. Moknąc pod namiotem i starając się wysuszyć ciuchy rowerowe gdzieś w kotlinie kłodzkiej, zaczęliśmy oglądać, dokąd można pojechać w ciągu kilku godzin, żeby uciec od deszczu – Austria, Włochy, Chorwacja wszystko było kuszące, ale najbardziej spodobała nam się reklama triathlonu MTB w Międzybrodziu Bialskim. Tam też się udaliśmy.  

Jak wspomnienia z samego startu?
Wspomnienia mam trochę mieszane. Góra Żar jest generalnie dość stromą górą i przy trzech pętlach po kilka kilometrach, na których trzeba podjeść ładny kawałek do góry. Byliśmy wkurzeni, że więcej chodzenia tutaj niż na etapówkach górskich. Zjazd był stromy i szybki oraz  prosty technicznie. Nie pamiętam biegania, za to zapamiętałem, że na pływaniu ktoś zatrzymał się przy bojce i rozbierał się z pianki. Widocznie nie za dobrze się płynie w piance nurkowej.

Czy dalej starty przebiegały już lawinowo?
Padła decyzja, że robimy normalny triathlon w 2012 roku. Nie było dużego wyboru. Wystartowaliśmy w Borównie – ja na pełnym dystansie, a Ola na ½IM. Wcześniej byliśmy w Suszu, żeby sprawdzić w ogóle, z czym się je triathlon, a potem pojawiły się jeszcze zawody w Sierakowie na początku sezonu. Z tego względu, że ładnie nam się wpisywały przed etapówki, postanowiliśmy tam też wystartować. W ten sposób wystartowaliśmy chyba we wszystkich imprezach dla amatorów w tamtym roku.

Podczas tej przygody z triathlonem, w których sportach jeszcze startujesz?
Startujemy też w biegach półmaratonach i na 10 kilometrów. Jeździmy na etapówki w góry. Przy czym w 2016 roku postanowiliśmy zawalczyć o slota na Konę. Więc od 2017 roku nie było etapówek, MTB tylko jako regeneracja i zabawa. 

lipowski

Czytaj także:

Kacper Stępniak: Jestem zaskoczony zwycięstwem

Zadebiutowałeś na pełnym dystansie w Borównie. Jak przebiegł ten start?
Super. W 2012 roku to już był trzeci start triathlonowy i poprzednie dwa robiliśmy na pożyczonych szosach, a tydzień przed Borównem kupiłem sobie czasówkę – Shiva. Takiego, na jakim jeździł Craig Alexander. Musiałem tylko jeszcze w ten tydzień natłuc 100 kilometrów, żeby dociągnąć linki i zrobić wstępny przegląd. Więc etap rowerowy był fantastyczny 5,5h (przy czym wtedy zwycięzca miał 5h, więc trochę obecne czasy odjechały)  wygodnego leżenia na lemondce, zajadania słodyczy (znaczy żeli i batonów energetycznych) i mijania tych wszystkich, którzy potrafią pływać, a jeździć na rowerze już nie bardzo. No właśnie wcześniej było pływanie, ale tu byłem przygotowany. Na koniec był bieg – mój pierwszy maraton. Wyszedłem z założenia, że skoro przebiegnę 21 kilometrów, to jest zaledwie dwa razy tyle. No nie powiem, te drugie 21km było już bardziej marszobiegiem. Finalnie osiągnąłem czas niecałych czterech godzin na biegu. Więc dość kiepski, szczególnie że całość zrobiłem w 11:02.  Jak na „zaliczenie” to był całkiem udany start. Przeżyłem pływanie, najadłem się słodyczy i miałem ponoć całkiem dobry wynik. Niefajny był następny dzień, gdzie obudziłem się z bólem chyba wszystkiego o godzinie czwartej rano i już nie mogłem spać.

2013 rok był dla Ciebie pechowy z powodu kontuzji kolana. Jak do tego doszło?
Podczas MTB Trophy, czyli cztery dni jazdy w okolicy Istebnej. Jakoś 4-5km przed metą pierwszego etapu, po ostatnim kawału terenu (dalej już tylko dojazd szutrem/asfaltem do miejsca startu/mety) człowiek zaczyna myśleć o kolejnym dniu, o tym, co zje na mecie, jak wysuszyć ubrania (bo padało). I nagle zaliczyłem glebę. W poprzek szutru były drewniane rynny odwadniające. Akurat pech chciał, że to był lekki zakręt. Więc nie przejeżdżało się po nich na wprost tylko lekko podchylonym. Miałem żwir w kolanie. To nie było nic poważnego,  ale czyszczenie zszywanie (ze mną w poczekalni z tego samego miejsca było jeszcze kilkanaście,  osób z upadkiem w tym samego miejsca). Lekarz zszywający powiedział, że odradza mi jechanie dalej w wyścigu, żeby rana się nie brudziła. Zresztą następnego dnia zaczęła trochę boleć. Więc i tak nie było motywacji. 

Jak przebiegał powrót do sprawności?
Niestety, nie dawałem nodze odpocząć. Więc powrót trwał cały sezon. Pierwszy raz kolano otworzyło się jakoś po dwóch miesiącach (gdzieś za mocno zgiąłem kolano). Potem znów było lepiej i pojechałem na MTB Challenge. Przez trzy dni było dobrze. Niestety, czwartego dnia przeleciałem na zjeździe przez kierownicę. Podciągnąłem przy tym nogi do góry i znów kolano otwarte. To już był sierpień. Więc wtedy wziąłem na wstrzymanie i dałem skórze dłuższy czas na zrośnięcie się.

Czy w tamtym sezonie udało się Ci wystartować na któryś zawodach?
Jedyne zawody, jakie ukończyłem to ½ w Mikołajkach, ale to była taka decyzja z marszu bez żadnego treningu, z wodoodpornymi opatrunkami na kolanie, które potem zdejmowałem w strefie zmian… Chyba nigdy nie miałem gorszego wyniku w wodzie. Mijali mnie nawet żabkarze.

Rok później postanowiłeś rozpocząć współpracę z Tomkiem Kowalskim. Dlaczego zdecydowałeś się na taki krok?
Chyba dopiero od 2015 roku zaczęliśmy współpracę. Ten wcześniejszy sezon był takim rokiem,  gdzie bez żadnych przygód zaliczyliśmy kilka startów i okazało się, że mamy całkiem fajne wyniki nawet bez żadnego sensownego treningu. Tylko po prostu bawiliśmy się sportem. Postanowiliśmy zobaczyć, co możemy zrobić, jak ktoś ogarnie trening i powie, co i jak robić. Różnica jest taka, że w 2014 roku w Malborku miałem 9:59 bez trenera, a w kolejnym z trenerem 9:39, a budując na tym w 2016 roku (fakt, że w dużo szybszym Wolsztynie) 9:11, a potem w Barcelonie w 2017 roku. Jeszcze coś tam urwałem (9:09).

Jak wyglądały początki współpracy?
Na początku musieliśmy się trochę dotrzeć. My chcieliśmy robić „wszystko” tak jak do tej pory, a Tomek chciał, żebyśmy wyszli na trening np. dwie godziny w weekend i koniec. Powoli ten 2015 i 2016 rok udało mu się nas trochę ogarnąć. Na początku było też dla nas dziwne, że mamy profesjonalny trening, ale godzin tygodniowo było mniej niż do tej pory, gdy bawiliśmy się sportem. Po dwóch miesiącach już wiedzieliśmy, dlaczego ilość zmieniła się w jakość i mimo mniejszej liczby godzin byliśmy dużo bardziej zmęczeni.

Czy nowy trener akceptował łączenie startów w tri z etapówkami górskimi?
Nie miał wyboru. Musiał ułożyć dookoła trening. No ale to przecież taka rola początkowego ustalenia warunków współpracy. Jedna strona mówi, co chce, a druga mówi, co trzeba zrobić,  żeby to osiągnąć. Jeżeli ci to nie odpowiada, to redukujesz oczekiwania albo poddajesz się reżimowi treningowemu i rezygnujesz z innych rzeczy.

Jaki skutek przyniosło się skupienie na triathlonie od 2015 roku?
W 2014 roku trenując samemu, nie byłem w stanie złamać 4:30 na ½. Cały czas brakowało tej jednej lub trzech minut. W 2015 roku udało się co prawda symbolicznie, ale przeskoczyć tę granicę (poprawa była o jakieś 3-4 minuty). Na pełnym dystansie poprawiłem się o 20 minut.  Z kolei w kolejnym roku był już znaczny skok w Suszu. Udało się wykręcić 4:16, a rok później 4:11. Więc zaliczałem powolny proces, ale efektywny.

Udało się Tobie i żonie pojechać na Hawaje w 2018 roku. Na których zawodach udało się wywalczyć sloty?
Wywalczyliśmy sloty na zawodach w Tallinie. Plan był taki, że weźmiemy je jeszcze w Barcelonie na koniec 2017 roku, żebyśmy mieli rok przygotowań do Kony, ale niestety trochę zabrakło.

Jak wyglądały przygotowania treningowe i logistyczne do najważniejszej imprezy roku?
Za dużo to ich nie było. Zawody w Tallinie były na początku sierpnia, a Kona w październiku.  Najpierw po Tallinie miałem dwa tygodnie luzu (w tym wyjazd na MTB w góry, żeby wyczyścić głowę), a potem zaczęła się ciężka orka po 15-18 godzin tygodniowo z kontrolną ¼ w Strykowie na pełnym zmęczeniu, tak żeby zdążyć coś jeszcze zrobić przed wyjazdem na wyspę. Bo tam  już niewiele się zrobi, a wyjechać chciałem najlepiej te dwa tygodnie wcześniej. Do tego oczywiście paszport trzeba było wyrobić, wizę, znaleźć nocleg, zaplanować wakacje po zawodach (śmiech).

Z jakimi założeniami oraz oczekiwaniami jechałeś wraz z żoną na Konę?
Jechałem bez założeń. Liczyłem na to, że uda się przynajmniej powtórzyć wynik z Tallina, które mi do końca nie poszły (9:19). Jednak okazało się, że Kona to zupełnie inna bestia. No i też na bycie mistrzem świata się nie nastawiałem. Więc jechałem tam cieszyć się zawodami i miejscem. Im dłużej o tym myślę, to dochodzę do wniosku, że o ile w 2017 roku mieliśmy plan wywalczyć slota na jesieni i potem rok później wystartować w Konie z przygotowaniem oraz planem na zawody. Z tego względu, że plan się posypał, to 2018 też był rokiem zdobycia slota i jakoś tak zabrakło wolnych mocy przerobowych, żeby przemyśleć, co już się stanie po tym zdobyciu tej przepustki. Kiedy już zdobyłem, to nastało takie rozprężenie, bo nie miałem jasnego celu oprócz tego, żeby wystartować.

Czy mieliście jakieś problemy przed wyścigiem?
Tylko związane z LOT-em, który spóźnił się do LA o ponad dwie godziny. To spowodowało, że uciekł nam samolot dalej i musieliśmy znaleźć nocleg w LA. Oprócz tej sytuacji właściwie nie było żadnych problemów.

lipowski

Zajrzyj do:

Mikołaj Chrustowski nie stawia sobie żadnych granic

Jak przebiegał sam start?
Start rewelacja. Pływanie odbywało się bez pianki w ciepłym oceanie. To chyba pierwsze zawody na pełnym dystansie, gdzie pływanie mi się nie dłużyło. Był fajny też brak rolling startu.  Etap pływacki pokonałem w niecałe 1:05. Więc jakoś nie przeszkodził brak pianki. Najwięcej zastrzeżeń mam do roweru. Niby jedzie się szeroką drogą, ale generalnie jazda w tamtą stronę,  to było mijanie „grupek” po kilkadziesiąt osób. Czasem nawet strach było jechać na lemondce. Dopiero na zjeździe (po nawrotce, czyli po połowie) można było zgubić trochę ludzi, a swoją drogą po tym 100km nie było już wielu takich zawodników, którzy się podczepiali na koło, jak się ich wyprzedzało. No i nie powiem zimna cola na bufecie, też całkiem fajnie wchodzi na jakimś 100 kilometrze. Osiągnąłem czas 4:42, czyli kilka minut gorzej niż w Barcelonie, czy Tallinie. Więc było w normie. Zakładam że to wina temperatury. Choć na 80 kilometrze na podjeździe trochę mnie odcięło i dopiero, jak się porządnie schłodziłem i najadłem (i odpocząłem na zjeździe), znów się odblokowały nogi. Na koniec bieganie – pierwsza niecała godzina super, nogi się kręcą, niby ciepło, ale nie jakoś bardzo, średnia z tej godziny jakaś w okolicy 4:45 i się hamowałem. Myślę sobie, że to będzie super bieg. Jednak wystarczył podbieg pod Palani rd. (może 70m przewyższenia) w pełnej lampie, żeby całkowicie nie wyłączyć zarówno siły, jak i motywacji. Po prostu starałem się dotrzeć do kolejnego punktu odżywczego,  aby się jakkolwiek schłodzić. Na bufetach poruszałem się marszem, żeby jak najdłużej być blisko zimnej wody i lodu. Kompletna klapa, a niby lubię ciepło. Czas 3:44 to tak jak w początkach mojej „kariery”.

Czy obecność żony na trasie była w jakiś sposób pomocna dla Ciebie?
Na pewno przed samym startem tak. Kiedy zobaczyłem Olę wracającą do miasta (jeszcze z 15 min jazdy) po tym, jak ja już od ponad godziny biegłem, to się trochę zmartwiłem,  bo to była duża różnica. Obawiałem się, że coś się mogło stać. W momencie mijania się na biegu i zobaczenia jej uśmiechu, to już wiedziałem, że się odbudowała.

Po zrealizowaniu celu, jakim była Kona, na czym skupiłeś się razem z żoną?
Wszystko to, co do tej pory było zawieszone. Dziecko, dom, a teraz planuję, gdzie posadzić drzewo. Może jakaś szkoła.

Kiedy planujecie powrót na zawody triathlonowe?
Trudny temat. Całe szczęście wirus spowodował, że nie mamy ciśnienia, bo nie ma na Facebooku żadnych zdjęć z zawodów. Z tym powrotem to ciężka sprawa, bo tak średnio mnie interesuje powrót, żeby kręcić się w okolicy 4:30-4:45. Jednocześnie zdaję sobie sprawę, że nie mam czasu na więcej treningu. Obecnie nie mam możliwości dopasowania życia do treningu, tylko raczej jednostki treningowe trzeba wpasować w życie. Na razie mam inne priorytety, także zawodowo. Więc zakładam, że jeszcze będę miał ze trzy lata przerwy.

Czy będziesz starać się namówić córkę, jak dorośnie, do pójścia śladami rodziców?
Na pewno będę chciał, żeby była aktywna/wysportowana i lubiła aktywności fizyczne. No i musi nauczyć się pływać, dopóki jest mała, bo potem nauka pływania jest straszną mordęgą.  Natomiast nie zamierzam jej namawiać do kariery sportowej – raczej sport jako hobby.  Najlepiej, żeby sobie sama wybrała, co jej się najbardziej podoba (byleby to nie była piłka nożna).

Cel, czyli Hawaje został zrealizowany w 2018 roku. Co chciałbyś jeszcze osiągnąć w tym sporcie?
Planowałem startować jeszcze w 2019 roku i postarać się złamać dziewięć godzin na pełnym dystansie (w Malborku), a także jeszcze jakoś się zbliżyć do czterech godzin na połówce. Niestety, dziwna kontuzja Achillesa wykluczyła mnie z treningów do maja. Potem mieliśmy zaplanowany ślub i podróż poślubną. Więc mógłbym wrócić do treningu dopiero w okolicy lipca, a to już trochę za późno na zrobienie czegoś sensownego. Obawiam się, że za kilka lat to i tak nie będę miał, jak wrócić do tych wyników, które miałem w przeszłości. Więc nie zakładam,  że coś jeszcze osiągnę. Natomiast może w starszych kategoriach trochę powalczę i może znów pojawi się pomysł na jakiegoś slota? Wtedy to już nie po to, żeby pojechać tylko na walkę o podium. Tego typu decyzja wiązałaby się z dużym (ponownym) przeorganizowaniem życia. Stąd też zakładam, że to będzie najwcześniej w okolicy M50. 

Rozmawiał: Przemysław Schenk
foto: materiały prywatne

Pokaż więcej

Powiązane artykuły

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Back to top button
X