Rozmowa

Jak Iwona Guzowska została Ironmanem

Decyzji nie podjęłam znienacka. Najpierw pytałam o opinie. Odpowiedzi były „nudne”. Wszyscy twierdzili, że to świetny wybór. Dodatkowo w Niemczech odbywały się mistrzostwa Europy. Nie mogłam odmówić sobie przyjemności startu z najlepszymi na Starym Kontynencie. Decyzja zapadła. Jadę do Frankfurtu! Im bliżej tego wydarzenia, tym większe czułam emocje. 

Koszmary przez kilka tygodni

Ironman śnił mi się po nocach. I nie zapomnę ich do końca życia. Trwało to kilka tygodni. Budziłam się i myślałam „dobrze, że to tylko sen“. To były koszmary. Raz śniło mi się, że przepłynięcie, przejechanie na rowerze i przebiegnięcie zajęło mi 15 godzin (max. czas pokonania trzech segmentów: pływania, jazdy na rowerze i biegu to 17 h – dop. red). Strasznie długo. Co tam musiałoby się dziać ze mną na trasie, gdyby pokonanie dystansu 226 km trwało tak długo. Przygotowana byłam na dużo lepszy wynik. Budziłam się zdruzgotana i zmęczona. Innym razem pomyliłam strefy zmian. Rower zostawiałam nie tam gdzie trzeba i w końcu mnie zdyskwalifikowano. To nie służyło mojej formie psychicznej. Nie pozostawało jednak nic innego, jak się nie przejmować i trenować zgodnie z planem. W lutym, na 39 urodziny (dokładnie 5 miesięcy przed startem) dostałam od przyjaciela maskę Ironmana. Przez niemal całą imprezę w niej chodziłam. Wtedy już wiedziałam, że zabiorę ją ze sobą do Frankfurtu. Plan był prosty. Jak już zostanę prawdziwym człowiekiem z żelaza i dobiegnę na metę to ją założę.

Zbrojenie jak wyjście na imprezę

W międzyczasie sprzedałam stary rower i kupiłam nowy. W zasadzie nie kupiłam całego, tylko kolega mi złożył z części. Rama biało-czerwona z napisem Poland na widełkach. W końcu miałam rower w moim rozmiarze! Poprzedni był za duży. Jestem kobietą – sportowcem, oczywiście musiałam się na imprezie sportowej także godnie reprezentować. Kupiłam strój startowy, na którym pojawiły się logotypy firm i ludzi, którzy mi pomogli w przygotowaniach oraz moje imię i nazwisko. Czarno-czerwony plecak, gdzie jest miejsce na kask. Po zapakowaniu ładnie wyglądał z przypiętą maską. Kupiłam piankę i inne niezbędne dla triathlonisty rzeczy.

Iwona Guzowska na mecie Triathlon Energy Starogard Gdański 2016

Bez kija nie podchodź

Przygotowania do Frankfurtu przebiegały wielotorowo. Jednym z elementów było przeczytanie kilkadziesiąt razy regulaminu. Ściągnęłam go ze strony i „studiowałam”. Nie mogłam popełnić żadnego błędu, bo jeszcze nie daj Boże spełniłby się mój senny koszmarny.

Początkowo miałam pojechać na zawody tylko z synem. Ale w którymś momencie uświadomiłam sobie, że Wojtek sam tam zwariuje. Co on tam będzie robił? – pytałam sama siebie. Ja będę w stanie „bez kija nie podchodź”. To  czas, kiedy muszę być skupiona. Nic nie może mnie rozpraszać. Miałam świadomość dystansu jaki będę miała do pokonania i tego, że może zabraknąć energii. Trzeba więc ją oszczędzać. Kiedy tak rozmyślałam wracając ze Sztrasburga z posiedzenia komisji Unii Europejskiej wpadłam na pomysł. Zaproponowałam wyjazd dziewczynie Wojtka. Zadzwoniłam do Niej i zapytałam: „Co robisz między 4 a 8 lipca? Pracujesz czy masz wolne?” W odpowiedzi usłyszałam, że nie ma planów. Na co ja stwierdziłam, że pojedzie z nami do Frankfurtu. Umówiłyśmy się jednak, że będzie to dla Wojtka niespodzianka. I udała się, choć kilka razy prawie się wygadałyśmy.

Mina Wojtka? Bezcenna

Znalazłam dla młodych hotel 400 metrów od mojego. W moim nie było już miejsc. W dniu wyjazdu Marta miała spakowaną i schowaną torbę. Zajechałam samochodem po syna. Jak już byłam u nich, poprosiłam jego dziewczynę, żeby zeszła z nami i przed wyjazdem zrobiła zdjęcie. Objęłam Wojtka ramieniem i mówię: „No to synu Marta jedzie z nami”.  I ona w tym momencie zrobiła zdjęcie. Mina Wojtka? Bezcenna. Ucieszył się. I to był dobry czas dla nas wszystkich. Rano, jeszcze przed wyjazdem zrobiłam rozruch. W drogę ruszyliśmy około godziny 14. Zatrzymaliśmy się na nocleg w Szczecinie. Nie chciałam jechać za jednym razem do Frankfurtu, aby się nie zmęczyć. Ze Szczecina wyjechaliśmy po śniadaniu, bez pośpiechu około godziny 10. Droga była idealna. Do celu dojechaliśmy około 15-tej. Zakwaterowaliśmy się w hotelach. Zostawiliśmy rzeczy i poszliśmy na stare miasto do ratusza. Tam było biuro zawodów. Dzięki Bogu, że przyjechaliśmy w czwartek. Następnego dnia były straszne kolejki. Nie wiem czy byśmy się doczekali.

Sklep, który robi wrażenie

Idąc w kierunku biura przechodziło się przez hol, który zagospodarowano jako sklep ze wszystkimi gadżetami Ironmana. Robiło to na mnie ogromne wrażenie. Koszulki, bluzy – szczególnie jedna mi się spodobała – bidony i inne takie. Ale postanowiłam, że nic nie kupię dopóki nie będę prawdziwym człowiekiem z żelaza. Niestety, po zawodach już tej bluzy nie było. Kupiłam za to bidon, t-shirt i ręcznik z logiem Ironman. Z zawodów przywiozłam jeszcze trochę innych gadżetów, tych które były w pakiecie startowym. Między innymi plecak z napisem Ironman. Kiedy już przebrnęłam przez sklep i dotarłam do biura zawodów, musiałam kupić za 15 euro jednodniową licencję zawodnika, która m.in. obejmowała ubezpieczenie. Odebrałam też pakiet.

Rozbeczała się

Zaczęło się! To, co działo się ze mną przeszło moje najśmielsze wyobrażenia. Po wyjściu z ratusza rozbeczałam się. Dobrze, że miałam okulary przeciwsłoneczne. Broda mi się trzęsła, łzy napływały do oczu. Nie mogłam tego powstrzymać. Mieszanka wszystkiego. Radości,  niedowierzania, że jestem tutaj na starcie Ironmana, strachu. Boże, co ja narobiłam? Czy ja w ogóle wiem, co mnie czeka? To wszystko było takie wzruszające. Później się dowiedziałam, że moje zachowanie nie jest odosobnione. Inni mają podobnie. Wielkie emocje, które przetaczają się przez człowieka. Niesamowita atmosfera. Trudno być na to wszystko obojętnym. Miesiące przygotowań, trudów, wyrzeczeń, niekiedy bólu. Coś niesamowitego! Jak już się trochę uspokoiłam, spacerując z dzieciakami widziałam samych predatorów. Patrzysz, a wokół wszyscy z zielonymi opaskami. Noszą je zawodnicy, którzy będą startować w Ironmanie. Wszędzie było ich pełno. Powiedziałam do siebie: Jezu, ja niedługo też będę taki predator. Patrzysz na tych kolesi, a na nogach tatuaże z logiem Ironmana. Po powrocie do hotelu przebrałam się i poszłam pobiegać. Nie pamiętam, ile tych kilometrów było. Na pewno zgodnie z zaleceniem trenera. Najpierw chyba 15 minut rozbiegania, później jakieś rytmowe sprinty, a następnie znowu 15 minut rozbiegu.

Iwona na ostatniej prostej we Frankfurcie

Na odprawie było sporo śmiechu

W piątek rano coś zjadłam. Oczywiście w sklepie zaopatrzyłam się w płatki, orzechy, bo w zasadzie tylko takie rzeczy konsumowałam przed startem. Później poszłam pojeździć na rowerze. Trzeba było sprawdzić przerzutki po podróży itd. I poszliśmy z dzieciakami na jakieś makarony. Oczywiście inaczej być nie mogło. W końcu to węglowodany. Po południu byliśmy razem na odprawie technicznej, przeprowadzonej w trzech językach. Niemieckim, angielskim i francuskim. My poszliśmy na tę po angielsku. To były kolejne wzruszające chwile. Obejrzałam filmy, na których widać było jak ludzie wbiegają na metę. Mam duszę sportowca. Nie poryczę się na melodramacie. Ale jak widzę sportową walkę, to chwilami ciężko zapanować nad łzami. Podczas odprawy nie obyło się także bez śmiechu. Kiedy prowadzący mówił do wszystkich zawodników, aby pamiętali, żeby do torby czerwonej biegowej włożyć buty do biegania powiedziałam do dzieciaków: no ciekawe, czy ktokolwiek zapomina butów do biegania. A on w tym momencie mówi – tak, jakby usłyszał to, co powiedziałam – że każdego roku kilku atletów jest zdziwionych w strefie zmiany, kiedy orientują się, że w torbie biegowej nie mają butów. I choć ja znałam niemal na pamięć regulamin i wszystko, co tylko trzeba zapamiętać, to podczas pakowania toreb, w strefie zmian o mało nie zapomniałam podnieść z ziemi czipa. Co ciekawe, przestrogi prowadzącego odprawę techniczną znalazły potwierdzenie podczas zawodów.

Mistrz świata z jednym butem

Po jeździe na rowerze do strefy zmian w czołówce, bodajże na trzecim miejscu, przyjechał mistrz świata Michael Raelert. I okazało się, że w plecaku ma tylko jednego buta do biegania. Nie wiem jak dokładnie potoczyła się ta historia, bo jak on poszukiwał buta, prawdopodobnie brat, także triathlonista, który był w pobliżu pożyczył mu, ja jeszcze jechałam na rowerze. Wiem natomiast, że w ten sposób zaprzepaścił szansę na wygraną. Zawody ukończył na siódmym miejscu, tracąc do zdobywcy złotego medalu siedemnaście minut. Ile trwało poszukiwanie kogoś, kto pożyczy mu buty i jaki wpływ na jego bieg miał fakt, że to nie są jego buty, nie mam pojęcia. Ale z własnego doświadczenia wiem, że podczas takich imprez niekiedy szczegóły decydują o wygranej. I jak widać takie zabawne wpadki zdarzają się najlepszym.

Duch walki zaczyna się budzić

Podczas odprawy technicznej czułam jak duch walki zaczyna się we mnie budzić. W sobotę pojechaliśmy do strefy zmian obładowani torbami. W czerwonej, z napisem RUN miałam numer startowy, buty, daszek do biegania, frotkę do wycierania i inne niezbędne rzeczy. Druga torba rowerowa, z kaskiem, okularami, butami do roweru, skarpetkami, ręcznikiem. Wszystko, co jest potrzebne po wyjściu z wody. W strefie do każdego zawodnika podchodził wolontariusz, który pomagał wszystko załatwić jak należy. Moja pokazała miejsce, gdzie należy zostawić rower, przykryć go workiem i tym podobne. Wszystko było świetnie zorganizowane. Z niemiecką precyzją. 

Ciesz się każdą minutą

Po tym poszłam popływać. Woda przepiękna, ale lodowata. Dobrze, że pływamy w piankach. Wyjście z wody było pod stromą górą. Tam spotkałam starszą parę, około 60-tki. Zaczęliśmy rozmawiać. Okazało się, że mają zaliczonych ponad dwadzieścia wspólnych startów w Ironmanie. Coś niesamowitego! Kiedy dowiedzieli się, że debiutuję usłyszałam od niej, abym nigdzie się nie spieszyła i cieszyła każdą minutą, bo taka sytuacja już się nie powtórzy. Jej mąż pokiwał głową i dodał od siebie: Tak to prawda. To była niesamowita, magiczna chwila. Wtedy też dotarło do mnie: Kurczę! To już jutro! Czy dam radę? – padło w myślach pytanie i od razu odpowiedź: Oczywiście, przecież muszę dać!

Z piosenką na ustach

Po powrocie do hotelu zostałam sama. Dzieciaki poszły do miasta, a ja spuściłam na oknach kurtynki, tak, aby było ciemno i wyglądało na noc. Z Polski przywiozłam filmy. Włączyłam „Poradnik pozytywnego myślenia”. Nie oglądałam go w kinie. Wydawał mi się odpowiedni na ten moment. Obejrzałam, ale ciągle sen nie przychodził. W końcu zasnęłam około 22.30. Na czwartą nastawiłam budzik. I tak, jak nie znoszę rano wstawać, tak tym razem się cieszyłam.  Tej nocy nic mi się nie śniło. Za to całą noc miałam w głowie jedną piosenkę. Tak jakby non-stop była odtwarzana. Kiedy rano włączyłam telewizor usłyszałam właśnie ten kawałek. To było Capital City – Safe And Sound. Pozytywna, pełna energii. Pasowała do chwili.

Frankfurt się budził

Kiedy wstałam było ciemno. Za oknem śpiący Frankfurt. Rozświetlały go jedynie uliczne lampy i księżyc. Zrobiłam zdjęcie drogi, po której kilka godzin później biegłam. Zawodników na miejsce startu dowoziły autobusy. Przystanek był blisko hotelu. Między innymi również ze względu na to go wybrałam. Zabrałam ze sobą ostatni biały worek, z rzeczami potrzebnymi zaraz po przekroczeniu linii mety i ruszyłam w drogę. Wsiadłam do autobusu, a w nim pełno ludzi, grupek, które rozmawiają ze sobą. Ja byłam sama.  Rozmyślałam. Za kilka godzin będę ironmanem. Jak dojechaliśmy było już jasno. Musiałam sprawdzić rower, czy przypadkiem opony nie popękały, bo przecież były upały. Od razu jak tylko zjawiłam się w strefie obok mnie był wolontariusz do pomocy. Zamontowałam na ramie od roweru żele i izotoniki. Wszystko co było niezbędne, aby przetrwać. Wzięłam piankę, czepek, okulary. Założyłam czipa i akurat dzieciaki dały znać, że już są. Wyszłam do nich. Marta  posmarowała mnie  filtrem przeciwsłonecznym. Buziak, kop na szczęście i ruszyłam ku przygodzie! Weszłam do wody, ustawiłam się na końcu stawki, skrajnie po prawej stronie. Popatrzyłam gdzie są bojki. Strzał i ruszyliśmy.

Doping był nieziemski

Chwilę przed nami ruszyła elita. 300 zawodników, a potem reszta. Do przepłynięcia było 3800 metrów, a ja w sumie zrobiłam 4150. Trudno przepłynąć dokładnie wyznaczony dystans. Trzeba by płynąć prosto od startu do mety. A to nie jest łatwe, tak więc mój wynik i tak był niezły. Wyszłam z wody po półtorej godziny. Muszę przyznać, że dobrze mi się płynęło. Żadnych niespodzianek. Po wyjściu z wody pomyślałam, że jestem już w 1/3 Ironmanem. Ale się cieszyłam! Wbiegłam pod tę górkę, od razu trafiłam po swój worek. Był osobny namiot dla kobiet i trzy dla mężczyzn. Z przebieraniem nie miałam problemu, strój założyłam pod piankę. Więc wystarczyło ją oraz czepek zdjąć. Chwilę później założyłam skarpetki, buty, kask, rękawiczki, załadowałam dodatkowy pas z bidonem, żelami i dętką, chwyciłam rower i ruszyłam w 180 kilometrową trasę. Już po dwóch kilometrach jazdy zauważyłam, że jakiś koleś złapał gumę. W zasadzie tego się bałam najbardziej. To zawsze jednak strata czasu i niepotrzebne nerwy. Na szczęście nic takiego mnie nie spotkało. Na trasie było super! Malowniczo położona. Jechaliśmy przez pola, łąki. Wjechaliśmy do kilku miasteczek, gdzie mogliśmy liczyć na doping mieszkańców. Wychodzili przed domy, siadali na stołkach i kibicowali. Było wesoło. Doping nieziemski! Zobaczyłam dwóch kolesi w strojach Borata. Rozśmieszyli mnie. Przybili piątkę, a jak robiłam drugie okrążenie to krzyczeli: Iwona! Iwona! Iwona! Trasa wprawdzie była malownicza, ale ciężka. Myślałam, że będzie płasko, a było ponad tysiąc metrów przewyższenia. Dodatkowo gorąco. W jednym z miasteczek, jak przejeżdżałam, to prawie z roweru spadłam. Termometr, który wypatrzyłam wskazywał 42 stopnie Celsjusza. Istne piekło.

Iwona Guzowska IronWomen

Kontrola antydopingowa także u amatorów

Sędziowie bardzo pilnowali, żeby nie było draftingu. Już podczas odprawy przestrzegali przed tego typu praktykami. Powiedzieli, że jeśli nawet dobiegniemy do mety i będziemy sklasyfikowani, to nie znaczy, że nie możemy być zdyskwalifikowani. Bo jeśli zobaczą z helikoptera, że jechaliśmy na kole, to już na mecie nastąpi dyskwalifikacja. Podoba mi się takie pilnowanie zasad fair play. To, co mnie zaskoczyło to fakt, że spośród  amatorów – elita to rozumiem – sędziowie losują zawsze 50 osób, które poddawane są badaniu antydopingowemu. Moim dopingiem były tylko żele i izotonik, tak więc nie miałam się czego obawiać.

Rowerem jechałam dłużej niż zakładałam, ale nie wiedziałam, że będą takie przewyższenia i tak gorąco. Ponadto 180 kilometrów jazdy zrobiło swoje. Jak dojeżdżałam już do Frankfurtu, to siedziałam trochę na jednym udzie, trochę na drugim. Miałam spuchniętą stopę. Po dotarciu na drugą zmianę poczułam ulgę! Pomyślałam, że w końcu zdejmę te buty, założę biegowe i pobiegnę maraton. I to mnie tak rozbawiło. Za mną ponad dwa kilometry wpław, 180 kilometrów na rowerze, a ja się cieszyłam, że mam do przebiegnięcia ponad 42 kilometry. Naprawdę! Tak czułam i to było fantastyczne.

Brzuch nie wytrzymał, ale…

Zgodnie z rozpiską na trasie jadłam żele. Najpierw jadłam, potem popijałam wodą. Piłam izotonik. I czułam, że z brzucha robi mi się piłka. Niedobrze, niedobrze – myślałam. Ruszyłam na pierwsze okrążenie. Każde miało 10,6 km. Czułam się świetnie. Biegłam w miarę dobrym tempem. Wychodziło mi około 5:12 minuty na kilometr.  Na początku drugiego okrążenia dużo piłam.  Brzuch coraz bardziej dawał się we znaki. Na trzecim okrążeniu sytuacja już naprawdę nie wyglądała wesoło. Bieganie przerywałam marszem. Inaczej, źle by to się skończyło. W końcu poszłam do toi-toi’a. Żałowałam, że tak późno. Trochę musiałam w nim posiedzieć. No, nawet sporą chwilę. Ale warto było, bo na czwartym okrążeniu biegłam już z taką ulgą. Czułam zmęczenie w łydkach. Bolała mnie skóra. Zobaczyłam zawodnika, którego ktoś smarował. Zapytałam, czy też mogę prosić. I ten koleś biegł ze mną i mnie smarował. Po ironmanie jedyne, co mnie bolało  to brzuch i skóra. Nie miałam żadnych zakwasów. Nic! Super było. Już na trasie wiedziałam, że przez te przeboje jelitowe nie uda mi się sprawić trenerowi niespodzianki i zejść z czasem poniżej dwunastu godzin. A przecież było to w moim zasięgu. Gdyby nie te kłopoty. Natomiast muszę przyznać, że po zawodach nie czułam ani grama rozczarowania. To było spełnienie moich marzeń i wspaniała atmosfera. Jak już wyszłam z toi-toi’a i zaczęłam biec, mijałam mnóstwo ludzi, których znałam, a których już wcześniej wyprzedziłam. To było dla mnie zabawne. Cały maraton zrobiłam w 4 godziny 33 minuty. Tak więc nieźle. A biegłam spokojnie, do czasu rewolucji żołądkowo-jelitowej na 3:50. Taki był mój realny plan.

Policjanci bili brawo

Na ostatnim okrążeniu z radiowozów, które stały przy trasie wysiadali policjanci i bili brawo. Mówili: do zobaczenia za rok. To jeszcze bardziej dodawało otuchy. Po przebiegnięciu mostu wbiegało się na czerwony dywan. Widać było metę.  Zmęczenie znikało. W tym momencie prezenter mówił, że właśnie wbiega Iwona Guzowska z Polski. A chwileczkę później powiedział; „Iwona, you are an ironman”. Mam to zdjęcie, gdzie krzyczę: „Yes, I am”. Jakie to było super uczucie. To wszystko tak trudno opisać, opowiedzieć. Coś niepowtarzalnego. Szalonego! Jak przekroczyłam linię mety i byłam już ironmanem, czekała na mnie wolontariuszka. Dała mi medal i zaczęła prowadzić do miasteczka. Ja jej na to, że chwileczkę, bo tam czekały dzieciaki z maską. Wzięłam ją od nich i  założyłam. To był hit! Byłam jedynym ironmanem. Nikt na to nie wpadł. Czułam się świetnie. Tymczasem na mecie dochodziło do dantejskich scen. Ludzie dobiegali ostatkiem sił i padali jak muchy. Natychmiast trafiali do namiotów medycznych, pod kroplówki. Udzielano im pomocy. 

Iwona paradowała w masce

Ja tymczasem odebrałam certyfikat, koszulkę finisher’a, której nie można nigdzie kupić. Otrzymują ją tylko ludzie, którzy ukończyli ironmana i przechadzałam się w masce. Oczy mi się śmiały, a jak ktoś z zawodników mnie zaczepiał to pytałam śmiejąc się: Who’s the real ironman? Kto jest prawdziwym człowiekiem z żelaza? Ja byłam!

Po powrocie do hotelu długie chwile spędziłam w toalecie. Cały dzień na żelach zrobił swoje. Przeczyściło mnie porządnie. Głodna nie byłam w ogóle. Zjadłam tylko słone paluszki, uzupełniłam elektrolity. Rano jakieś płatki i banana i dopiero po południu poszliśmy z dzieciakami na hamburgera. Takiego dobrego, z porządnego mięsa. Fajnie się złożyło, że w lokalu, w którym byliśmy pracowała Polka. Pożartowaliśmy. Bardzo sympatyczna dziewczyna. Tyle było naszego świętowania. Można powiedzieć, że uczciliśmy to porządnym hamburgerem. Natomiast po powrocie do Gdańska zrobiłam imprezę. Dwa w jednym. Pierwszy powód oczywisty. Świętowani sukcesu we Frankfurcie. Drugi to odwlekana parapetówka. Od chwili kiedy się wprowadziłam do nowego mieszkania cały czas zdominowały treningi i nie było mowy o imprezowaniu. Teraz już mogłam! Gości witałam w masce ironmana i koszulce finisher’a. A sama impreza skończyła się na dwóch kieliszkach szampana i lampce białego wina. Tyle było mojego picia.

Dwa tygodnie później byłam już na zawodach w Ełku…

 

Wysłuchali i spisali: Aldona i Marcin Dybukowie

Pokaż więcej

Powiązane artykuły

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Back to top button
X