Debiuty1: Z kanapy do mety. O jeden lajk za daleko
Dzień dobry, z tej strony mistrz, teoretyk sportowiec, alergik, astmatyk, praktyk telewizyjny, specjalista sportów wszelakich, najlepszy trener na naszej półkuli, jak każdy z nas – oczywiście to wszystko dopóki baterie w pilocie od telewizora pozwalają na bezwysiłkową zmianę oglądanej dyscypliny. Chyba muszę sobie dokładnie ułożyć fakty – jak to się stało, że się w ogóle stało, to co się stało…
Zaczęło się od Tour de France
Przyczynkiem do mojego debiutu w triathlonie musiała być transmisja z Tour de France sprzed kilku lat, w której powiedzieli, że pewien polski kolarz wrzuca do Internetu codziennie swoje wrażenie ze środka peletonu. Poszukałem, znalazłem i przeczytałem od deski do deski i fanpage wylądował w zalajkowanych, a ja z czystym sumieniem mogłem stać się ekspertem od kolarstwa. Tour de France się skończyło, Bartosz Huzarski karierę zakończył, a ten lajk jakoś tak sobie pozostał.
Triathlon dla Januszy
2018 – Luty. Siedzę sobie na kanapie, scrolluję Fejsa, gdy nagle w moje oczy wpada przepiękny oksymoron – Triathlon dla Januszy. „U nas będzie bez spinki na bajery" – zakodowałem sobie nazwę, bo pewnie będą trzy śmieszne dyscypliny, równie śmieszne dystanse, a zawody alternatywne to ja uwielbiam, jakiś wyścig po promocję, cross-fit z wózkiem sklepowym, czy coś.
24.04.2018 r. Bartosz Huzarski udostępnia dokładne informacje dotyczące I Triathlonu dla Januszów i wiecie co? Dzięki, ale archetyp Janusza w tej imprezie nie ma najmniejszych szans. Przynajmniej nie taki jak ja – Janusz z kanapy, z gatunku leniwych. Jak już poczytałem, okazało się, że będzie to takie 1/8 IM + 2km więcej biegu. Wiecie, taki na prawdę triathlon, tylko tu z zasady można sobie na sprzęcie przyjanuszyć, ale skoro już sobie powiedziałem, że to impreza dla mnie, to odkurzyłem buty z szafy, uświadomiłem sobie, że nie mam dresów, spodenki do siatkówki są przyciasne i poszedłem biegać, bo jednak nad formą trzeba będzie delikatnie popracować.
Być jak Usain Bolt!
Wyszedłem z domu i tak po prostu pobiegłem! Poszedłem jak dzida, jak Forrest Gump, jak Usain Bolt! No i nawet werwy wystarczyło tak mniej więcej na połowę dystansu pokonywanego przez Jamajczyka. Pierwsza zadyszka złapała mnie po 50 metrach, stan przedzawałowy po kolejnych 300, a moje pierwsze historyczne 2,6km zajęło trochę ponad 24 minuty. Nie przytoczę co sobie wtedy pomyślałem o 400m pływania, 20km na rowerze i 7 km biegu za jednym zamachem. Na całe szczęście, okazało się, że robiąc wszystko z głową, do 18 sierpnia można się przygotować od zera aby taki dystans ukończyć. Trzeba jedynie rower z marketu odgruzować, jakiekolwiek buty do biegania kupić, bo te od siatkówki jakoś tak dziwnie reagują i odwiedzić lekarza po dłuższej nieobecności.
Doktor w bawełnę nie owijał
– No, Panie Marku leki to systematycznie poproszę, ale generalnie to jeżeli zapału wystarczy (czego życzę), to tak z dyszkę na wadze musi być mniej, żebyśmy mogli mieć szansę stwierdzić, że sport to zdrowie, a nie sposób na czekanie w kolejce na wizytę u ortopedy – usłyszałem od doktora.
Na całe szczęście, powoli i systematycznie do sierpnia – waga sobie spadała, czasy też, dystans rósł, zapał nie słabł, a gdy w czerwcu postanowiłem zrobić treningową zakładkę – udało się zmieścić w 2h i 37min z pełnym dystansem. I to nic, że pływanie zrobiłem na końcu, a bieganie po jeździe na moim "teskobajku" było do połowy dystansu jakąś katorgą i jakoś nie byłem pewien czy wszystko z moimi udami w porządku lub czy czegoś na rowerze nie zgubiłem.
Historyczna chwila
Aż w końcu nadszedł 18 sierpnia 2018 roku i historyczny – bo pierwszy – triathlon dla Januszów i Grażyn. Ze wsparciem drugiego triathlonowego świeżaka jak ja – Mariusza, stworzyliśmy mały sulęciński team, który popłynął w motylkach, pojechał na pożyczonych rowerach i klął na długość trasy biegowej.
Na setkę startujących nie było chyba nikogo kto w triathlonie wcześniej startował. Szczególnie, że obowiązywały zakazy: pianek, ram aero, lemondek i całej reszty triathlonowego ekwipunku. Tylko ludzie, tradycyjne rowery i dystans.
Muszę przyznać, że tak właściwie, to teraz wiem o czym piszę, ale wtedy większość pojęć z regulaminu musiałem sobie wygooglać, pooglądać trochę filmików na YouTube, żeby mentalnie posklejać, to sobie wszystko w całość. Ale jak już na profesjonalistę debiutanta przystało – zadbałem o szczegóły.
Turbokisiel z babcinego przepisu
Rasowy wąs, koszul na dekorację w zapasie, klapki, skarpetki też, no i najważniejsze – turbokisiel z babcinego przepisu, bo przecież nie będę płacił za jakieś izotoniki do bidonu oraz z pożyczonym rowerem i strojem.
Przyjeżdżając dzień wcześniej mogłem sprawdzić przejrzystość wody (3m), jak wygląda strefa zmian („ej, a te rurki to do suszenia majtek, czy jak?"), zrobić spacerek po pętli biegowej („chyba mnie pop…., przecież tu jest pod górkę"). I jakoś sobie wmówić, że chyba mentalnie bardziej do tego co nastąpi przygotować się nie da.
Zagadaliśmy się w strefie zmian
Naszej dwójce wraz z Mariuszem przyszło startować w czwartej fali, więc wiedzieliśmy już jak ta cała zabawa wygląda. Z premedytacją po sygnale startera uciekłem na bok całej fali i z gracją żabkarza basenowego z sanatorium w Polanicy Zdrój przesuwałem się do przodu dzięki właściwościom wypornościowym rękawków model „Elsa i Anna by Kraina Lodu". Było nieźle, z wody wybiegłem jako trzeci, ale trochę się zagadaliśmy w strefie zmian – kto ma żelki, kto kabanosy i czy do bufetu daleko i pewnie z rowerem wybiegłem tak w drugiej dziesiątce naszej fali. Nie pamiętam już kto kogo, ile razy na trasie wyprzedzał, ale dwa razy trzeba było pokonać podjazd pod Przemiłów (3,5 km ciągłego podjazdu 100m w górę) dzięki czemu wyprzedziłem m.in. „Grażynę" cisnącą z uporem na rowerze miejskim, utyskując sam do siebie „zaraz, zaraz, ja za to sam z siebie zapłaciłem?".
Policjant się zagadał
Mariusz jako zapalony miłośnik rowerów popędził przodem, jednak nie zauważył, że policjant kierujący ruchem się zagadał, nie powiedział mu, gdzie ma skręcić i biedak fakt pomylenia trasy zarejestrował dopiero w okolicach Sobótki. Dzięki jego gratisowym 10 kilometrom na trasę biegową wyruszyłem ze sporym zapasem, którego nie straciłem nawet podchodząc pod górki i zahaczając dwukrotnie o pogawędkę w bufecie dla złapania oddechu. No cóż, było po prostu całkiem sympatycznie, więc nie zdziwił mnie fakt mijania na pętli faceta biegnącego w kółku o kształcie żyrafy… W końcu był w pierwszej fali, pamiętam!
Wbiegłem niczym Robert Korzeniowski
Ostatnie kilkaset metrów dobiegłem na pełnej prędkości, doping rodzin i przyjaciół wszystkich startujących Januszów niósł do mety, jeszcze chwila, jeszcze parę kroków i będzie koniec męki, jeszcze flaga z sulęcińskim barankiem i niczym Robert Korzeniowski mogłem wbiec na metę (mnie przynajmniej w bramie nie ściągnęli).
Tym, że skończyłem w 1h 55min, co dało miejsce w szóstej dziesiątce, cieszyłem się później. Złamałem barierę 2h, ale dostałem od razu na mecie piwo! I potem jeszcze jeden talon „regeneracyjny". Posiłki po wszystkim też były jak na Janusza na Allinkluziw przystało.
A wszystko zaczęło się od jednego lajka dawno temu i jednego „głupiego" hasła „dla Januszów" na fejsie…
W tym roku też startuję w „Januszku", i minimum jeszcze w 1/8 w Ośnie. Dwa duathlony mam za sobą, jeden przede mną. Trochę biegów na 5km, dwa na 10km – też za mną, nawet debiut w maratonie MTB. Łatwo poczuć bakcyla, multisport okazuje się bardzo rozrywkowy mimo wytrzymałościowej natury.
Mentalny Janusz
Jak na Janusza przystało rozwijam się – wyścigową maszyną stała się „Delira" z Oelixa (serio, tak się nazywa), w większości zawodów, jestem typowym zawodnikiem. Z tej dolnej połówki, ale jednak, ciągle do przodu, ciągle systematycznie i ciągle z zabawą, a tempo 6:45 z biegowej części zeszłorocznego "Janusza" to obecnie bardzo spokojna rozgrzewka.
Januszem już pewnie mentalnie zostanę, ale przyjdzie pewnego dnia czas, aby dystansu do puli dorzucić.
Wieczny debiutant.
Marecky