Rozmowa

Sport wyciągnął go z nałogu

Imprezował do 28 roku życia. Postanowił zmienić życie, bo…chciał zaimponować trenerce, która potem została jego żoną. Zadebiutowali razem w triathlonie, który był też dla niego kluczowy po śmierci ojca. Cezary Gorgoń patrzy w przyszłość i marzy o Hawajach.

Jak wyglądało Twoje życie przed, powiedźmy życiem sportowca?
Generalnie od czasów liceum do około 28 roku życia moim jedynym hobby było ostre imprezowanie. Byłem otyły, schorowany i umęczony takim stylem życia. Czasami zdarzało mnie się pójść na siłownię, żeby „wypocić” toksyny z weekendu. Wtedy była taka moda, że w weekend się ostro imprezowało, a w poniedziałek, wtorek lub środę w zależności, kiedy człowiek dochodził do siebie, szło na siłownię „wypocić”. Popołudnia po szkole, czy później, po pracy głównie spędzałem przed TV, jeśli nie było imprezy. 

Jakie miałeś problemy?
Był taki długi okres od czasu studiów do momentu, kiedy poznałem moją przyszłą żonę, czyli końcówka 2009 roku, że piłem potwornie dużo. W szczycie formy niemal codziennie często do lustra. To był bardzo ponury i depresyjny okres życia. Na imprezach oczywiście byłem „duszą towarzystwa”.

Próbowałeś z tym walczyć sam?
Przez wiele lat nie piłem od poniedziałku i tak wytrzymywałem maksymalnie do środy/czwartku, kiedy zaczynały się imprezy. Byłem sam. Nie miałem żadnej pasji w życiu. Imprezy, alkohol, czasami inne używki były odskocznią od codziennej nudy i problemów.

Kiedy nastąpił punkt zwrotny w walce z używkami?
W 2009 roku byłem już w bardzo kiepskiej formie. Moje wyniki wątrobowe wskazywały na to, że może być naprawdę źle. W tym roku też zacząłem częściej chodzić na spinning do Tiger’a (sieć siłowni Darka Michalczewskiego). Część zajęć prowadziła tam moja obecna żona. Któregoś razu po zajęciach dała mi subtelny sygnał, że chyba mnie trochę może lubić. No i odezwała się we mnie natura. Bardzo chciałem jej zaimponować. Postanowiłem wziąć się za siebie!

gorgon

Zobacz też:

Mateusz Petelski: Nie wrócę do triathlonu

Kto Ci pomógł wyjść z dołka?
Zdecydowanie moja żona Angelika, absolwentka AWF. Wtedy świetna instruktorka spinningu, obecnie jeden z najlepszych w Polsce nauczycieli metody pilates.

Jak wyglądała ta droga?
Oj, było piekielnie ciężko. Wiesz, przez kilkanaście lat miałem określony „lifestyle”, którego nieodzownym elementem była impreza i alkohol. Było mi bardzo ciężko, ale strasznie chciałem coś zmienić no i zaimponować Angelice.

Na przełomie 2009/2010 postanowiłeś zająć się sportem i rozpocząłeś od biegania. Dlaczego zdecydowałeś się nagle na taki krok?
Zanim zaczęliśmy się spotykać z Angeliką, wiedziałem, że kocha biegać i biega z kumplem. Oczywiście chciałem, żeby biegała ze mną, a nie z jakimś kolegą. Dlatego postanowiłem biegać. Poza tym ten sport jest najprostszą formą uprawiania aktywności fizycznej. Świetnie wpływa na utratę masy, a na tym też mi zależało.

Jak przy tym postanowieniu wspierała Cię Angelika?
Bardzo mnie wspierała i do dzisiaj jestem jej za to ogromnie z całego serca wdzięczny! Już wtedy miała ogromną wiedzę na temat anatomii, diety. Świetnie biegała. Dużo lepiej ode mnie. Była moim pierwszym trenerem i świetnym motywatorem.

Jak wyglądały początki?
Oj, pamiętam, jak przebiegłem pierwszy raz trzy kilometry. To była katorga. W zasadzie to był taki marszobieg. Wróciłem do domu totalnie upodlony z bolącym kolanem. Także zaczynałem od marszobiegów pod okiem mojej żony i stopniowo wydłużaliśmy dystans. To była era początków Facebooka i wszelkich biegowych relacji. Widziałem, jak znajomi startują w zorganizowanych biegach ulicznych i zacząłem się tym interesować. Za namową żony zapisałem się na Bieg Europejski w Gdyni w 2010 roku. Miałem cel startowy. To była dodatkowa motywacja do treningów. „Dychę” pokonałem wtedy w 54 minuty i 40 sekund! Na mecie autentycznie myślałem, że umrę (śmiech).

gorgon

Czytaj także:

Łukasz Remisiewicz: Kwarantanna nie jest taka straszna

Czy były momenty, że chciałeś odpuścić?
Jasne, że tak. Chciałem od razu szybko biegać, a przy tej nadwadze, którą wtedy miałem i ogólnie kiepskim stanie zdrowia, to był bardzo długi i bolesny proces. Jednak motywowała mnie żona, wewnętrzna potrzeba zmiany i ogromna chęć zrobienia czegoś dobrego dla mojego organizmu, który zaniedbywałem przez wiele lat.

W 2013 roku usłyszałeś o triathlonie. W jakich okolicznościach?
Na Facebooku zobaczyłem relację ze startu mojego przyjaciela z liceum Pawła Stosika. Od razu pomyślałem, „ale czad”! Strasznie się podekscytowałem możliwością ścigania w trzech dyscyplinach. Poza tym zwyczajnie pozazdrościłem Pawłowi i innym zawodnikom. Wtedy pomyślałem, ale „Kozaki” też tak chcę!

Wówczas miałeś podłoże biegowe. Jak wyglądała sytuacja z pozostałymi dwoma płaszczyznami?
Hehe (śmiech) w ogóle nie wyglądała. Na rowerze ostatni raz jeździłem w liceum, na góralu, a pływałem okazjonalnie podczas wakacji, głównie żabką. Na pewno nie bez znaczenia było to, że dzięki Angelice wkręciłem się w spinning i szło mi całkiem nieźle, czyli mięśnie w pewnym stopniu były przygotowane na tego typu wysiłek. Największego stracha miałem zdecydowanie przed pływaniem.

Postanowiłeś wraz z ówczesną dziewczyną, a obecną żoną wystartować wspólnie w Malborku na ¼ IM. Jak było?
Zawody zostały zorganizowane 2 czerwca 2013 roku. To była wspólna przygoda. Razem się przygotowywaliśmy, czytając książki i przeszukując Internet. Przed startem byliśmy ostro przerażeni. Trzy dyscypliny, strefy zmian!!! Jak to wszystko połapać? Jednak było cudownie. Czułem totalną ekstazę na mecie, wrażenia nieporównywalne, do tych z tras biegowych.

Co dawało Ci towarzystwo dziewczyny na jednej imprezie?
Poczucie, że nie debiutuje sam, że walczymy razem. Poza tym do dzisiaj, jak ją widzę gdzieś na trasie (teraz już częściej w roli kibica), to zawsze dostaje extra kopa energii. Obecnie  dodatkowo kibicuje mi nasza córeczka.

Co Cię zafascynowało w tym sporcie?
Absolutnie wszystko począwszy od historii zawodów na Hawajach, przez trenowanie trzech dyscyplin, fascynowało mnie, jak można rozwijać możliwości własnego ciała, pokonywanie kolejnych barier organizmu, po sprzęt i gadżety (śmiech).

Czym obecnie jest dla Ciebie triathlon?
Ogromną pasją. Kocham trenować i rywalizować. Jest też stylem życia. Dzięki triathlonowi jestem dużo lepiej zorganizowany. Mamy cudowną 4-latkę, także muszę ostro lawirować, żeby zrobić treningi tak, aby nie kolidowały za mocno z życiem rodzinnym i pracą. Dzięki trenerowi jakoś w miarę się udaje. Chociaż nawet moja żona czasami kręci nosem (śmiech). Dzięki triathlonowi poznałem też mnóstwo cudownych ludzi nie tylko z mojej ekipy CTS, choć oczywiście oni są mi najbliżsi, ale cała ta nasza triathlonowa rodzina to świetni ludzie generalnie i w Polsce i na świecie.

Jaką rolę odgrywa triathlon w Twojej walce z demonami przeszłości?
Wiesz, co ja często mówię, że ja po prostu jestem typem nałogowca. Muszę mieć jakiś nałóg,  inaczej nie jestem w stanie funkcjonować. Szczęśliwie od wielu lat już moim nałogiem jest triathlon i treningi. Bardzo ważne są dla mnie treningi rozpisywane przez Kubę Czaję. Codziennie mam zadania do wykonania. Patrzę w TP i widzę, co mam do zrobienia i na co muszę się przygotować. Taka regularność jest bardzo ważna.

Czy boisz się, że te problemy z przeszłości mogą kiedyś jeszcze zamieszać Ci w życiu?
Nie. Niby nigdy nie powinno się mówić nigdy. Jednak nie mam dzisiaj takich obaw. Jestem zupełnie innym człowiekiem, w  innym miejscu. Mam w domu cudowne dwie dziewczyny, pasję, którą kocham. To są porządne filary, które mnie trzymają w pionie.

W 2016 roku rozpocząłeś współpracę z trenerem Jakubem Czają. Jak wyglądały początki tej wspólnej pracy?
Zaczęliśmy od diety. To był prezent od żony i tak sama mnie wepchnęła w ręce Kuby. On zrobił na mnie mega profesjonalne wrażenie. Pierwszy raz w życiu miałem do czynienia z „prawdziwym trenerem”. Dieta poszła super. Kuba mnie kontrolował. Wymieniliśmy się informacjami. Już wtedy trenując samemu, robiłem całkiem niezłe wyniki biegowe i w triathlonie. Także poprosiłem Kubę, żeby zaczął mnie trenować. Zgodził się. Myślę, że był pod wrażeniem mojej przemiany i tego, co samemu udało mnie się zrobić.

Jak od tamtej pory zmieniały się Twoje treningi?
Diametralnie. Przede wszystkim jakoś mało było tego trenowania. Teraz śmieje się, że najważniejszym zadaniem trenera jest nie pozwolić się zawodnikowi „zajechać”. Podam taki przykład. Kiedy sam się przygotowywałem do złamania trzech godzin w maratonie, to biegałem ponad 100 kilometrów tygodniowo. W 2015 roku w Warszawie pobiegłem 3:00:06. Do końca życia nie zapomnę tych sześciu sekund (śmiech). W 2018 roku, kiedy przygotowywałem się do maratonu z Kubą, to biegałem maksymalnie 65 kilometrów tygodniowo. Pobiegłam w Warszawie 02:56:47, a jeszcze ostatnie kilometry prowadziłem niewidomego Marcina Grabińskiego, którego przewodnik uległ kontuzji. Kuba świetnie zna swoich zawodników. Wie  dokładnie, jakich potrzebujemy bodźców. No i najważniejsze, to takie rozłożenie treningów w trzech dyscyplinach, żeby ze sobą nie kolidowały, a wpływały na ogólny rozwój zawodnika.  Mam też oczywiście treningi wzmacniające w tym pilates z moją żoną, ale to jest temat na osobny wywiad (śmiech).

W tym samym roku, kiedy rozpocząłeś współpracę z trenerem Czają, to triathlon jeszcze raz pomógł ci w walce z depresją. Co wtedy się wydarzyło?
Po dwunastu latach walki z nowotworem zmarł mój kochany Tata. Nawet teraz, jak o tym mówię, to mam ścisk w gardle. Nie pogodziłem się z jego odejściem do dziś. Choć po tych prawie czterech latach jest już łatwiej. Byliśmy bardzo blisko. Byłem przy nim do samego końca. To był najgorszy dzień w moim życiu. Gdyby to się stało, kiedy byłem tym starym sobą, to pewnie bym tego nie przetrwał. Na szczęście była koło mnie żona i wtedy siedmiomiesięczna córeczka. Pamiętam, że miałem chwilę zawahania, ale napisałem do Kuby, co się stało i że trenujemy dalej do półmaratonu w Gdańsku. Wtedy bardzo potrzebowałem tych treningów i regularności oraz możliwości skupienia się na treningu i niemyśleniu. Pomogły mi też nasze wspólne teamowe zajęcia na sali i basenie.

Sam podkreślasz, że sezon 2018 był najważniejszy w Twojej dotychczasowej karierze tri. Dlaczego?
Chyba każdy triathlonista ma dwa marzenia. Jedno to pokonać pełen dystans IM no i to największe, czyli wystartować na Hawajach. Po sezonie 2017 poczułem, że jestem gotowy zmierzyć się z pełnym dystansem i za aprobatą trenera i żony podjąłem decyzję o starcie w IM Italy. Od stycznia 2018 roku zaczęło się ostre trenowanie, aż do września. To był bardzo długi i męczący sezon, ale obfitował w dobre starty i życiówki. Przed samym wyjazdem do Włoch udało się zdobyć pudło w Przechlewie. Wiedziałem, że jest forma. Do Cervii jechałem tylko z jednym marzeniem, żeby zejść poniżej 10 godzin. Udało się, zaliczyłem niewyobrażalny dla mnie wynik 9:34:30. Przekroczenie mety tych zawodów było najcudowniejszym sportowym momentem mojego życia.  Zawody ukończyłem na 91 miejscu open i 21 w kategorii. Byłem chyba 2-3 z Polaków. Zacząłem wtedy poważnie myśleć o Hawajach. Pomyślałem, że jest to całkiem realny plan – kiedyś…

gorgon

Zajrzyj do:

Bieżnia mechaniczna. Wady i zalety

Który start uważasz za najlepszy z dotychczasowych?
Zdecydowanie IM Italy – pokonanie pełnego dystansu IM nie da się z niczym porównać. Człowiek jest totalnie wyczerpany, ale po przekroczeniu mety jest w takiej ekstazie, że adrenalina trzyma na haju jeszcze wiele godzin.

Jak radzisz sobie w obecnej sytuacji związanej z koronawirusem?
Trenuję, jak gdyby nigdy nic, no poza pływaniem oczywiście, gdyż baseny są zamknięte. Pływanie trenuję „na sucho”, ale niebawem będzie można zacząć treningi open water, także nie mogę się doczekać. Niektórzy już pływają, ale ja jestem strasznym zmarzlakiem. Większość treningów rowerowych robię na trenażerze, zawłaszcza te bardziej skomplikowane jednostki nawet wolę robić w ten sposób. Bo łatwiej mi kontrolować moc i wydają mi się lepsze jakościowo. Biegam jak zwykle nad morzem, na szczęście w okresie dyskusyjnych zakazów ani policja oraz straż miejska się mnie nie czepiała. 

Czy nauczyłeś się czegoś nowego, podczas tej kwarantanny?
Nowego nic, utwierdziłem się tylko w przekonaniu, że najważniejsza w życiu jest rodzina i zdrowie nasze i najbliższych. Potwierdziło się, że cudownie mieć w życiu pasję.

Jak spędzasz wolny czas poza treningami?
Z moimi dziewczynami. Teraz często bywamy w naszym domku na Kaszubach. Chodzimy na spacery i robimy „wiejskie” rzeczy. Malujemy i gotujemy razem, wygłupiamy się. Oczywiście lubię też czasami poleżeć na kanapie przed telewizorem i nie robić nic.

Czy w tej sytuacji myślisz o losach tego sezonu?
Plany na ten sezon i tak miałem dość skromne. Miałem startować tylko w kraju. Startem sezonu miała być Gdynia podobnie jak w zeszłym roku. Myślę, że zawody nie odbędą się w tym sezonie (obym był  w błędzie). Może coś pod koniec lata uda się zorganizować. Najbardziej szkoda mi Susza, który kocham. W tym roku organizatorzy umieścili moje zdjęcie na oficjalnej stronie zawodów i naprawdę bardzo chciałem w Suszu dać z siebie wszystko, ale na pewne rzeczy nie mamy wpływu . Generalnie jestem bardziej w 2021 roku. To będzie dla mnie rok moich 40-tych urodzin i przejścia do mocnej kategorii M40. Dlatego trzeba się dobrze przygotować. Poza tym chciałbym w prezencie na czterdziestkę, jeśli zdrowie i sytuacja finansowa pozwolą, zaliczyć kolejne zawody na pełnym dystansie IM i postarać się o super wynik, który może pozwoli na… 

Jakie masz cele oraz marzenia związane z triathlonem?
Hawaje (śmiech). Na koniec chciałbym zacytować hasło IronMan’a „anything is possible” i wyrazić nadzieję, że moja historia zainspiruje, choć kilka osób do zmiany i poszukania pasji. 

Rozmawiał: Przemysław Schenk
foto: materiały prywatne

Pokaż więcej

Powiązane artykuły

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Back to top button
X