Rozmowa

Krzysztof Kajetanowicz: Wyjechałem z Samorin pod wpływem endorfin

Trochę się już nawet litowałem się nad sobą. Do momentu, gdy obejrzałem zawodnika, który (chyba po uderzeniu w betonową barierę) leżał nieprzytomny w kałuży krwi, oglądany przez ratowników medycznych. Wtedy uznałem, że w zasadzie to czuję się świetnie.

W jakich nastrojach wyjechałeś z Samorin?
Wyjechałem z Samorin pod wpływem endorfin. Każdy zna to uczucie postartowej błogości i spokoju. Odczuwałem też ulgę, że już po zawodach, satysfakcję z uratowania czegoś ze startu, który od początku się nie układał i radość z poznania w Samorin nowych osób.

Jak oceniasz sam start?
Na czwórkę, bo po bardzo trudnym (i niespodziewanie długo trwającym) pływaniu nie zrealizowałem założeń na rowerze. Zabrakło mocy. Na plus zaliczam sobie niezłe bieganie i przede wszystkim ogarnięcie bez żadnych przygód całej logistyki około startowej. Do tego bezpieczny powrót do domu – siedem godzin za kierownicą po połówce to nie w kij dmuchał.

Jakie wrażenie zrobiła na Tobie sama organizacja zawodów?
Podobnie jak dwa lata temu, organizacyjnie wszystko zostało ogarnięte na medal. Pewnym zaskoczeniem był dla mnie tylko rolling start ze skokiem z pomostu (a w regulaminach i racebookach zawsze czytam każde słowo i teraz było nie inaczej). Muszę też pochwalić organizatorów triathlonów w Polsce. O ile sama otoczka zawodów rzadko jest tak efektowna jak w sobotę w Collins Cup i w niedzielę w The Championship, to pod względem dopilnowania najważniejszych spraw naprawdę nie mamy się czego wstydzić. Nie odbiegamy poziomem od międzynarodowych imprez takich jak ta w Samorin.

Jak się pływało?
Pływanie było diabelnie ciężkie. Popłynąłem o sześć minut wolniej od życiówki z dystansu średniego, aż wstyd podawać czas, ale na szczęście nie ja jedyny. Do nurtu Dunaju doszedł wiatr i fale uderzające trochę z boku, a trochę od strony nurtu. Słabi pływacy, jak ja, ucierpieli na tym najbardziej. Pomost prowadzący do strefy zmian powitałem z ulgą i obawą o to, ile energii zostanie mi na pozostałe 4 godziny tej zabawy.

Czy miałeś jakieś problemy na rowerze?
W przedstartowym wywiadzie mówiłem, że praktycznie zaraz po wejściu na rower wiem, czy będę miał dobry dzień. W niedzielę od początku wiedziałem, że nie będzie szału. Na intensywności połówki pierwsze ruchy korbą powinno się odczuwać jako bardzo łatwe (pomaga też startowa adrenalina). Czułem, że pracuję i to nie tylko wtedy, gdy przez 20 km walczyłem z wiatrem o prędkość 30 km/h. Do tego jadąc w drugą stronę wahadłowej trasy – frunąłem 45-50 km/h. W rezultacie założenia dotyczące mocy spełniłem tylko na pierwszych 45 kilometrach. Potem przeszedłem do trybu kontrolowania strat, obawiając się, że “zapiek” nóg zemści się na biegu. Zastanawiałem się, czy uda się pojechać, chociaż poniżej 2:30 (ambicje miałem na czas nie dłuższy niż 2:20-2:23. Ostatecznie udało się ogarnąć rower w 2:27). Trochę się już nawet litowałem się nad sobą. Do momentu, gdy obejrzałem zawodnika, który (chyba po uderzeniu w betonową barierę) leżał nieprzytomny w kałuży krwi, oglądany przez ratowników medycznych. Wtedy uznałem, że w zasadzie to czuję się świetnie.

Z jakim planem wybiegałeś na ostatnią część wyścigu?
Bieganie miało być w trybie ograniczania strat, czyli walki o jakiś godny wynik. Takie właśnie było. Początkowo wątpiłem, czy uda mi się choćby zejść poniżej pięciu godzin. Nigdy nie biegłem na połówce na tak wysokim tętnie i subiektywnym poczuciu zmęczenia, ale miałem też wrażenie, że jakieś nogi pode mną zostały i o dziwo, nie są z betonu. Zauważyłem też trenera Agnieszki Jerzyk Pawła Barszowskiego. Jego doping pomógł mi się zmobilizować (dziękuję!), a ponieważ jeśli coś robię na triathlonach naprawdę dobrze, to jest to liczenie w głowie. Policzyłem, że stać mnie jeszcze na czas krótszy od 4:59:07 z Malborka z 2019 r. Nie nazywam go “życiówką”, bo – jak napisała kiedyś i genialnie uzasadniła Joanna Skutkiewicz – w triathlonie nie ma życiówek. Włączył mi się tryb #niemaniemoge. Przyspieszyłem i urwałem z tego malborskiego czasu, co prawda w żałosnym stylu, niecałe dwie minuty.

Pojawiły się jakie problemy na trasie?
Problemów na trasie nie było. Trudności miał zawodnik leżący przy betonowej barierze. Potem dowiedziałem się, że w czasie lądowania helikoptera, ewakuacji rannego i ponownego startu na trasie zawodów wstrzymano ruch. Za to kilkadziesiąt osób zapłaciło gorszym czasem, ale nikt się nie skarżył.

Czy ostateczny rezultat i miejsce w kategorii wiekowej Cię zadowala?
Do Samorin jechałem po czas. Pod tym względem zrealizowałem plan “absolutne minimum”, ale nie obwiniam się zbytnio za to, że na sub-4:50 jeszcze poczekam. Zająłem drugie miejsce w kategorii M40. Rzecz jasna drugie od końca, na 28 finiszerów – czym się absolutnie nie przejąłem. To była impreza rangi mistrzowskiej, a mnie trochę brakuje do mistrzów. Właściwi ludzie, mianowicie Ola Truskolawska, zajęli miejsce drugie od początku i to jest najważniejsze.

To nie był Twój pierwszy start w Samorin. Czy wcześniejsze doświadczenie zaprocentowało tym razem?
Moje doświadczenie ze startu w Middle Distance Open Race w 2019 roku pomogło mi zmniejszyć stres przedstartowy i może też zdobyć pewną popularność wśród polskich amatorów. Wiedziałem, gdzie co jest, którędy wbiec do strefy zmian i z niej wybiec, co kiedy zrobić z workami itp. Przez kilka minut byłem kimś w rodzaju asystenta Alicji Pyszki-Bazan.  Asystowanie zwyciężczyni Challenge Turku to nie w kij dmuchał.

Jak wyglądają dalsze plany?
Teraz wracam na krótkie dystanse. W przyszłym sezonie nie zamierzam walczyć z żadną połówką. Lubię krótsze zawody i treningi. Wydaje mi się też, że przy objętości rzędu 9-10 godzin tygodniowo łatwiej wypracować jakiś przyzwoity poziom na dystansach krótkich niż na długich. Szczególnie gdy ma się tyle talentu, co ja (czyli zero). W tym sezonie przede mną jeszcze sztafeta na 1/4 IM w Nieporęcie. Pojadę w klubowym zespole Triclub TWSS.

Rozmawiał: Przemek Schenk
foto: materiały prywatne

Pokaż więcej

Powiązane artykuły

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Back to top button
X