Beata Sadowska do startu w „połówce” przygotowywała się dwa miesiące.
Regularnie bierze Pani udział w biegach, które mają też charytatywny cel. Był np. Półmaraton Warszawski, w którym pobiegła Pani dla dzieci-ofiar przemocy, czyli podopiecznych Fundacji Dajemy Dzieciom Siłę. Też biegi w ramach akcji Pomoc mierzona kilometrami… Łatwiej pokonuje się kilometry dla innych, niż "jedynie" dla siebie?
Na pewno łatwiej i na pewno jest większa mobilizacja do treningów. To cudowne, że robiąc to, co kocham, mogę pomagać innym. A kiedy strasznie nie chce mi się robić podbiegów czy przebieżek, zawsze myślę: no musisz, obiecałaś…
Sądząc po Pani wpisach można odnieść wrażenie, że nietrudno jest Pani zmotywować innych do aktywności, zwłaszcza tej, która może pomóc potrzebującym?
Myślę, że autentyczność ma tu znaczenie. Sama biegam, sama łapię endorfiny za ogon, sama pomagam, więc to nie jest bajka zza siedmiu gór i siedmiu rzek. Zachęcam do tego, co jest dla mnie codziennością. Niczego nie udaję.
Prowadzi Pani bloga. Pełnego kobiecej, matczynej, sportowej, zdrowej oraz naturalnej energii. Co takie najważniejszego chciałaby Pani przekazać innym właśnie tą drogą komunikacji?
Szczerze? Nigdy o tym nie myślałam. Pokazuję, że dziecko to nie koniec świata, ale początek pięknej, wspólnej przygody. Pokazuję, że każdy może biegać, choć na początku zarzeka się, że “nigdy i to nie dla niego”. Nie wypożyczam strojów do selfie, nie maluję się do zdjęć. Naturalność jest najfajniejsza. Mam nadzieję, że przekonałam chociaż kilka osób, że zdrowe jedzenie nie oznacza nudy i bezkształtnej mamałygi. Zdrowe może być i ładnie wyglądające, i pyszne. Tak jak pracująca mama może i gotować, i wyjść na trening.
W jednym z materiałów na blogu napisała Pani, że przyjaźni się ze sportem. Co ta przyjaźń dla Pani znaczy?
Ta przyjaźń ma wiele odcieni i jest wystawiana na próby. No bo jak przekonać siebie, że mam ochotę na 10-kilometrowy bieg po nocy, kiedy osiem razy wstawałam do synka? Jak uwierzyć, że kocham bieganie, jeśli dyszę jak stara lokomotywa. A potem nagle ciach. Biegnę i nie chce mi się kończyć. Ta przyjaźń trwa od dzieciństwa: od trzepaka i skakania po drzewach, przez lekkoatletykę na Legii, po połówkę Ironmana w Gdyni.
Kiedy i co takiego naprawdę pokochała Pani w sporcie?
Jako dziecko kochałam się ruszać: gra w dwa ognie, zbijaka, skakanie przez gumę. Wszędzie było mnie pełno. Wtedy to było naturalne, mnóstwo czasu spędzaliśmy na podwórku. Potem kilka lat na Legii i wielkie rozczarowanie, bo zabrano mi radość ze sportu, a postawiono na rywalizację, medale, porównywanie z innymi dziewczynami. To nie ja. Wciąż byłam tylko dzieckiem. Zostawiłam bieganie na 15 lat. Kiedy wróciłam, wiedziałam że robię to wyłącznie dla siebie. Dla endorfin, a nie wyników. Dla przyjemności, a nie ścigania się.
Czym sport był dla Pani przed urodzeniem dzieci, a czym jest, gdy na świecie są już dwa małe szkraby? Czy w jakiś sposób zmieniło się postrzeganie sportu?
Teraz bardziej doceniam każdy trening. Z wielu powodów. Na pewno jestem bardziej zmęczona, więc mam dwa razy większą satysfakcję, że się zmobilizowałam. Na pewno też dużo trudniej znaleźć mi czas, a dużo łatwiej million wymówek. Kiedy już się uda, wiem że to była dobra decyzja. Zdrowy egoizm, czas tylko dal mnie. Spokój w głowie.
Czego nauczył Panią sport, o jakie cechy wzbogacił, które wzmocnił?
Nauczył mnie konsekwencji, bo bez niej się nie da przygotować do maratonu czy triathlonu. Ale przede wszystkim nauczył mnie pokory. Organizm ma swoje prawa i miewa gorsze dni. Po prostu. Nie raz dostałam po nosie. Bezcenna lekcja. Bardziej się szanuję. Potrafię odpuścić.
Teraz trochę o triathlonie. Ma Pani za sobą starty w tym sporcie i to na dystansie 1/2 IM w Gdyni. Co Panią popchnęło akurat do takiego sportowego wyzwania?
Zaproszenie ze strony organizatorów i totalny brak świadomości, z czym się mierzę! Zaczęłam treningi w maju, miałam kontuzję na basenie – nie biegałam przez miesiąc, nie pływałam przez pół, z rowerem też miałam przerwę. Na przygotowania zostały mi niespełna dwa miesiące. Nie miałam żadnych próbnych startów. Nic! Od razu połówka. Do dziś nie wierzę, że udało mi się przepłynąć te 1900m w morzu! Na dodatek byłam pewna, że limit to półtorej godziny. Gdyby dziś ktoś zaproponował mi start po niespełna 8 tygodniach przygotowań, stuknęłabym się w czoło!
Która z trzech dyscyplin jest dla Pani największym wyzwaniem, a która największą przyjemnością? Jak proporcjonalnie rozkłada Pani sobie treningi?
Na szczęście o moje treningi dba Kuźnia Triathlonu, więc jestem pod okiem fachowców. Dwa razy w tygodniu chodzę na basen. W tym roku zaczęłam całkiem wcześnie (śmiech). Biegam na freestyle’u, no chyba że mam jakiś start w zawodach, wtedy się przygotowuję. Cały lipiec jeżdżę w górach na rowerze. Dla mnie ta połówka to frajda, a nie walka o życiówki. Nie ścigam się, ma być przyjemnie. I jest!
Jak zatem smakuje meta połówki IM?
Wspaniale! Zwłaszcza, jeśli biegnie się w duecie z trzymiesięcznym malcem w brzuchu. Spokojnie, miałam badania i zgodę lekarza!
Czy kusi Panią meta pełnego dystansu IM? Chciałaby Pani pokonać za jednym razem prawie 4km w wodzie, 180 km na rowerze, a następnie jeszcze maraton?
No pewnie! Kocham wyzwania i choć się nie ścigam, jestem sportowym świrem.
Jak smakował powrót do sportu, do treningów triathlonowych po urodzeniu drugiego synka?
Nie najłatwiej, ale niezła ze mnie uparciucha, więc dałam radę. Poza tym pojawiła się szansa pomocy dzieciakom z Fundacji Dajemy Dzieciom Siłę, więc nie mogłam odmówić i zaczęłam treningi do półmaratonu.
Czy treningi do drugiego startu w Gdyni w jakiś sposób różniły się, czy zmieniło się Pani podejście do trenowania?
Chyba bardziej się bałam, bo wiedziałam, jak smakuje taki start. Z drugiej strony miałam już oswojony temat. A ponieważ miałam 5-miesięcznego synka, znowu trenowałam przez dwa miesiące.
Ze względu na pracę Pani partnera jako przewodnika górskiego, często wyjeżdża Pani w góry i tam trenuje bieganie czy rower. Takie tereny są dla Pani bardziej atrakcyjne, niż te w Polsce?
Ja zwyczajnie kocham naturę, bez względu na to, czy to są nasze, czy francuskie góry. Tam łatwiej mi się zmobilizować, widoki wynagrodzą każdą kroplę potu. W zieloności jakoś jest mi łatwiej.
To dlaczego lubi Pani "zieloność"?
Bo w niej się inaczej oddycha. Bo uspokaja. Bo jest piękna.
Na treningach w tak różnych zakątkach świata można pozachwycać się widokami, których zdjęcia możemy zobaczyć na blogu. W trakcie zawodów również daje Pani sobie chwile na rozejrzenie się, czy jednak w głowie jest tylko cel, meta i nic innego się nie liczy?
Nawet kiedy walczyłam o złamanie 4h w maratonie, głowa latała mi jak wróbelkowi. Biegłam w Amsterdamie i w biegu poznawałam miasto. Kocham podglądać świat, zmieniające się pory roku, ludzi i zwierzęta w różnych zakątkach świata. Staram się zawsze spojrzeć w niebo.
Gdzie można Panią spotkać na treningach w Polsce najczęściej?
Nad Wisłą, w lesie, w parkach. Zawsze tam, gdzie najpiękniej gra cisza. W górach. I wszędzie tam, gdzie podróżuję służbowo. Zawsze mam ze sobą buty do biegania.
Trenując, podróżując, prowadząc blog, a także lokal ze zdrowymi słodyczami i to przy jednoczesnej opiece nad dwójką małych dzieci, jest Pani przykładem dla wielu osób. Że jak człowiek bardzo czegoś chce to szuka okazji, a unika wymówek. Domyślam się, że jednak ogarnięcie tego wszystkiego nie jest łatwym zadaniem…
Nie jest, ale ile w tym frajdy. Kocham czas z moimi dziećmi i kocham zdrowo karmić ludzi w Guga Sweet i Spicy w Gdańsku. Taki lokal to naturalna konsekwencja tego, że w domu też zdrowo jemy. Nie tracę czasu na puste przebiegi, nie mam w domu telewizora. Staram się być tu i teraz. I nie przegapiać.
Przy intensywnym trybie życia czasem ciężko jest wyrwać się na trening biegowy czy rowerowy. Odnoszę jednak wrażenie, że mimo wszystko taka regularna aktywność, mimo że wyszarpana w kalendarzu, mocno to życie porządkuje, daje nam coś więcej, niż "tylko" lepszą kondycję i endorfiny…
Na pewno! Regularność jest bezcenna, ale zdarza mi się odpuścić trening albo zwyczajnie nie wcisnąć go w grafik. Wtedy robię coś, czego nie powinnam: staram się nadgonić.
Na blogu prezentuje Pani zamiłowanie do zdrowego trybu życia, ale także miłość do wszystkiego co naturalne, wręcz organiczne, swobodne. Pełen elektroniki i gadżetów świat mocno utrudnia przekazanie takich pasji i wartości dzieciom?
Nie. Dzieci patrzą na nas i chłoną nasz świat. Nie komputery, ale liście. Nie gadżety, ale rower. Oczywiście wiedzą, że w komputerze jest bajka, ale to na szczęście nie jest ich pierwszy wybór.
Co chciałaby Pani przekazać dzieciom?
Pasję. Radość życia. Wiarę, że warto być porządnym.
Chłopcy podzielają Pani i Pani partnera pasje, które są mocno związane z naturą, ze sportem?
To naturalne. Gdybyśmy siedzieli przed szklanym ekranem, dzieci też pykałyby w pilota.
Moment w Pani sportowym życiu, który zachwycił Panią najbardziej?
Każda meta! Słowo.
Nad czym zachwyca się Pani na co dzień?
Nad tym co proste, zwyczajne. Nad kwiatkiem na parapecie i radością naszego psa, nad pierwszymi krokami synka.
Co powoduje złość, niezrozumienie?
Zawiść. Przemoc. Nieuczciwość. No ale już profesor Kołakowski mówił: Nie szukać sprawiedliwości…
Jest Pani mamą, sportowcem, osobą medialną, teraz jeszcze właścicielką lokalu w Gdańsku, ze zdrowymi słodyczami. Co wnoszą w Pani życie te poszczególne role?
Składają się na Sadzię. Po prostu.
A wracając do słodyczy… czy menu Pani nowego lokalu odzwierciedla Pani codzienny sposób na odżywianie się, czyli wegańsko, bez cukru, bez konserwantów?
Zdarza mi się grzeszyć i zjeść czekoladę albo ptasie mleczko, ale gdybym zawsze miała wybór, postawiłabym na naszą nutellę z banana i daktyli.
Bez jakiego produktu, smakołyku, potrawy nie mogłaby Pani żyć?
Bez kasz i mango. Kocham!
Rozmawiała Magdalena Gintowt-Dziewałtowska
Foto: archiwum prywatne, Sportografia.pl i Wings for life