Rozmowa

Rosiński: Warto marzyć, nawet kiedy jest trudno

Pokonał podwójnego Ironmana stacjonarnie w czasie 30:05:27. Nie zabrakło kryzysów, czy interwencji ratownika. Mógł liczyć na wsparcie  m.in.: Roberta Korzeniowskiego i Roberta Karasia. Teraz Jakub Rosiński myśli o zasłużonych wakacjach.

Czy emocje po skończeniu podwójnego Ironmana stacjonarnie już opadły?
Te emocje będą we mnie siedzieć jeszcze bardzo długo. To, co się stało i co przeżyłem,  pozostanie w mojej pamięci do końca życia. To było coś magicznego i wyjątkowego. To wszystko przerosło moje najśmielsze oczekiwania i wyobrażenia. Dla takich chwil i takich emocji warto żyć!

Z jakimi reakcjami spotykasz się po wykonaniu tego wyzwania?
To jest niesamowite, co ludzie mi piszą, mówią dzwoniąc do mnie. Większość podkreśla, że nigdy w życiu nie przeżyła czegoś podobnego. Żadne inne wydarzenie nie wzbudziło w nich takich emocji i to jest piękne!

Czy to było najtrudniejsze do tej pory wyzwanie w Twoim życiu?
Ewidentnie tak! Nigdy w życiu tak bardzo nie cierpiałem sportowo. Nie doświadczyłem tak wielkiego bólu związanego z wysiłkiem fizycznym.

Jaką rolę w tym wszystkim odegrał Twój suport?
Nie da się tego opisać słowami. Oni zrobili taki kawał niesamowitej pracy, że chylę nisko głowę, żeby im podziękować. Coś wspaniałego, stawali na głowie, aby mi załatwić jak najlepsze warunki do ukończenia tego dystansu, zarówno jeśli chodzi o żywienie, jak i kwestie mentalne, czy logistyczno-organizacyjne.

Przejdźmy do samego startu. Jak się pływało?
Pływało się do połowy bardzo dobrze i luźno. Opiłem się jednak trochę wody basenowej i jakoś mi to leżało na żołądku. Drugą część popłynąłem trochę wolniej, ale jestem  zadowolony z pływania. Zrobiłem to na dużym luzie.

Zobacz też:

Jakub Woźniak: Jestem typem „muła”

Kiedy zacząłeś odczuwać ból w barkach?
Ból w barkach pojawił się mniej więcej w połowie, ale nie był związany z dystansem jaki pokonałem w basenie tylko ze względu na 35-kilometrowy spływ kajakowy, w jakim brałem udział niedługo przed zawodami. To było trochę głupie z mojej strony, ale sytuacja była taka, że bez wahania podjąłbym teraz taką samą decyzję!

W jaki sposób to Ci przeszkadzało w pływaniu?
Ograniczało mi trochę ruchy ramion i nie miałem dobrego odepchnięcia w wodzie. Finalnie przełożyło się to na tempo pływania, bo patrząc po treningach, zakładałem, że popłynę po około 1:45-1:50/100m, czyli tak, jak trzymałem na początku.

Po wyjściu z wody przeszedłeś na rower. W którym momencie barki przestały dokuczać?
Kiedy tylko wsiadłem na rower, przestałem na to zwracać uwagę, bo motorem napędowym podczas jazdy na rowerze były nogi. Więc na tym się koncentrowałem i w sumie to ciężko mi określić moment, w którym to odpuściło.

Kiedy pojawił się pierwszy kryzys?
Podobno pierwszy i to bardzo poważny kryzys miałem na rowerze. Osobiście tego w ogóle nie pamiętam. Podobnie jak całego etapu kolarskiego. Mam tylko jakieś pojedyncze przebłyski. Totalnie odciąłem głowę i rower mi zleciał niesamowicie szybko, a robiłem go w bardzo trudnych warunkach, bo była noc, bez kibiców, bez dopingu, bez słońca, bez snu. Tu myślę, że właśnie zaowocowały treningi kolarskie, które robiłem o 1,2 czy 3 w nocy, żeby przyzwyczaić ciało do pory danej dyscypliny.

Jakie znaczenie miało dla Ciebie wsparcie takich osób jak: Robert Korzeniowski, Robert Karaś, Tomasz Smokowski, czy Jerzy Górski?
To jest dla mnie jakiś kosmos. Tacy wybitni ludzie poświęcili prywatny czas, żeby przyjść na miejsce, czy zadzwonić i mnie wesprzeć. To jest dla mnie niesamowite i stwierdziłem, że skoro oni tu są, czy dzwonią, to liczą na mnie. Nie mogę ich zawieść. Więc cały czas parłem do przodu!

Jak oceniasz cały etap kolarski?
Etap kolarski oceniam bardzo dobrze. Gdyby nie kryzys, to myślę, że zszedłbym poniżej 12 godzin, a jechałem cały czas w pozycji czasowej. Więc generowana moc była o te kilka-kilkanaście watów niższa, co w przeliczeniu na całą trasę daję sporą różnicę. Jednak ogólnie jestem bardzo zadowolony, biorąc pod uwagę to, że nigdy wcześniej nie przejechałem na raz więcej niż 200 kilometrów.

Jakie miałeś problemy na początkowych kilometrach biegania?
Miałem od zawsze straszny problem z doborem siodła na rower. Wszystkie, które mierzyłem,  były po prostu niewygodne i mnie uwierały. Obawiałem się tego, jak moje ciało zareaguje na te 360 kilometrów w pozycji czasowej na tym niewygodnym siodle, ale o dziwo nie było źle. Jednak później okazało się podczas pierwszych kilometrów biegu miałem strasznie duży ból w okolicach intymnych i to mnie bardzo spowalniało, bo nogi niosły fajnie. Na szczęście byłem przygotowany na każdą ewentualność. Zdjąłem strój startowy, który mnie tam dodatkowo uciskał i założyłem krótkie luźne spodenki i po jakimś czasie mi przeszło. Warto dodać, że sama bieżnia była nachylona o jeden procent, aby odzwierciedlić warunki na prawdziwych zawodach.

Jakich rad udzielił Ci Robert Karaś?
To, co mówił Robert, chciałbym, żeby zostało tajemnicą, ale udzielił mi i mojemu supportowi bardzo dużo cennych wskazówek, które znacząco wpłynęły na ukończenie tych zawodów.

Kiedy nastąpił największy kryzys na biegu? Bo była potrzebna nawet interwencja ratownika.
Kryzys na bieganiu miałem przez długi czas, bo odkąd zszedłem z roweru, zacząłem mieć problemy żołądkowe. Co chwile musiałem odbyć krótką przerwę w toalecie. Był taki moment, w którym czułem, że odpływam. Usiadłem szybko na krześle, support mnie zaczął chłodzić i masować, a mi głowa poleciała w tył. Nawet nie miałem siły otworzyć oczy. Wtedy zainterweniował ratownik. Zrobił szybkie badania i usłyszałem, że wszystko jest w normie. Więc powiedziałem do siebie, że skoro jest w normie, to znaczy, że mogę kontynuować wyścig. Tak też zrobiłem. Mój support wmusił we mnie dużo jedzenia i trochę odżyłem.

rosiński rower

Czytaj także:

Kamil Grycz – podróżnik, naukowiec i… triathlonista

Widać było, że ostatnie kilometry stanowiły dla Ciebie ogromny problem, liczne przestoje oraz przerwy. Co Cię podtrzymywało, żeby dokończyć dystans?
To prawda, ostatnie kilometry były niesamowitym bólem i cierpieniem. Każdy krok był takim wyzwaniem dla mojego ciała. Nastał moment, że nie miałem siły się nawet wyprostować. Oparty o bieżnie, patrząc się na zdjęcie Oliwiera, słysząc wsparcie od supportu i skandujący na miejscu prawie 200-osobowy tłum ludzi, wiedziałem, że muszę iść dalej. Nie mogę się poddać. Cieszę się z tego, że głowa ani razu nie pomyślała „dobra koniec, już nie dam rady i się poddaje”. Tylko chciała dalej, ale ciało odmawiało posłuszeństwa. Tak naprawdę  końcówkę tego wyścigu dokończyli wszyscy Ci, którzy w jakikolwiek sposób byli zaangażowani w ten projekt. Mój support, obsługa, sędziowie, ludzie, którzy byli na miejscu oraz Ci, co oglądali transmisję w domach. To ich dobra energia sprawiła, że to się udało. Ja  byłem tylko finalnym elementem tej układanki. To mnóstwo osób wspólnie zapracowało na ten końcowy sukces!

Co czułeś po skończeniu tego wyzwania?
Ogromną ulgę! Mnóstwo lat wyrzeczeń, poświęceń, treningów, inwestycji we własny rozwój,  czy sprzęt, to wszystko zaprocentowało w jednej chwili. Podniesienie na mecie flagi Polski nad głową w geście triumfu, było czymś po prostu nie do opisania. Warto marzyć i nie poddawać się podczas realizacji tych marzeń. Nie ważne, jak bywa trudno!

Czy od razu do Ciebie dotarło, że udało się?
Tak, od razu byłem świadomy, że się udało, ale nie byłem w stanie się cieszyć ze zmęczenia. Zebrałem się w sobie, żeby wyrazić podziękowania dla wszystkich kibiców i supportu i odpłynąłem. Karetka zabrała mnie do szpitala. Zrobili badania. Zostałem na noc na obserwacji. Rano powtórzono badania, z których wyszło, że jest wszystko dobrze i mnie wypuścili. Teraz muszę powtórzyć tylko badania antydopingowe, żeby wykluczyć element oszustwa, który ktoś by mi mógł zarzucić.

Doszedłeś już do siebie psychicznie oraz fizycznie?
Jestem w głębokim szoku, jak moje ciało zareagowało na te zawody. Nie mam żadnych zakwasów, nie bolą mnie stawy ani ścięgna. Jedyny problem mam z odciskami na stopach, które utrudniają mi chodzenie, ale z każdą godziną maleją. Więc wszystko powoli wraca do normy. Mentalnie jestem dalej w ciężkim szoku, jak to wydarzenie połączyło ludzi i jaka od nich biła moc i energia. Nie jestem w stanie odpisać, czy pogadać ze wszystkimi. Robię to stopniowo, bo tych wiadomości i komentarzy są naprawdę setki. To jest cudowne, co piszą do mnie ludzie. Niektórzy nawet mówią, że zmieniłem totalnie w jednej chwili ich życie na lepsze, że nigdy w życiu nie doświadczyli takich emocji. Jestem ich największym sportowym autorytetem. Nigdy nie widzieli takiej heroicznej walki, to jest niesamowite i piękne!

Oprócz samego startu towarzyszył temu cel charytatywny. Jaki jest efekt zbiórki?
Zbiórka na pomoc dla Oliwiera była równie ważna co same zawody. Oliwier to podopieczny Fundacji Drużyny Błażeja, u którego zdiagnozowano nowotwór typu AR/TR i tym startem chciałem zebrać fundusze na jego kosztowne leczenie. Efektu zbiórki jeszcze nie znam, ale wierzę, że z każdym dniem tych środków na leczenie Oliwiera będzie coraz więcej!

Czy już masz w głowie kolejne wyzwania?
Na razie o tym nie myślę, czas na zasłużone wakacje!

Rozmawiał: Przemysław Schenk
foto: materiały prywatne, Coach Kuba FB

Pokaż więcej

Powiązane artykuły

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Back to top button
X